12.10.2011

Dlaczego Polacy, podobnie jak Niemcy, w większości nie głosowali?


Wybory parlamentarne w Niemczech we wrześniu 2009 r. dobitnie pokazały, że kryzys , w jakim pogrąża się to państwo ma podłoże stricte polityczne. Podobnie jak Niemcy, Polacy mają groteskowo minimalny wpływ na to, kto i jaką politykę bądzie w ich ojczyźnie prowadził. 

Poniżej zamieszczam analize przyczyn takiego stanu rzeczy w Niemczech, którąnapisalismy ze śp. Edwardem Klimczakiem  bezpośrednio po niemieckich wyborach parlamentarnych jesienią 2009 r. W Polsce system wyborczy jest nieco inny, ale zasadniczo jest to także system partyjny, który zakłamuje prawdziwy stan rzeczy, pozwala przegranym politykom na dożywotny benefis, a partiom bez społecznego poparcia na nieuzasadnione żywienie się pieniędzmi podatnika. Skoro w Polsce aż PONAD POŁOWA wyborców została w domu, to o czymś to świadczy.... Zanim nam to wyjaśnią lotni analitycy (ha-ha!), proponuję przyjrzeć się, na czym polega "udział" wyborców w polityce w Niemczech. Słowem- dlaczego zostali sprowadzeni do roli bezwolnego "mięsa armatniego" w "demokratycznym procesie wyborczym".

Z 62,2 milionów zdyscyplinowanych niemieckich wyborców ponad 18 milionów nie poszło  we wrześniu 2009 r. do urn, co stanowiło najniższą w historii wyborów do Bundestagu frekwencję. Jest to fakt godny analizy. Z całą pewnością nie dokonają jej jednak ani wygrani, jak Angela Merkel (CDU/CSU) i Guido Westerwelle (FDP) ani przegrani, jak Frank-Walter Steinmeier (SPD) politycy.

Podstawą sprawnego funkcjonowania państwa jest ordynacja wyborcza. Decyduje ona o wyborze elit politycznych. Jest sprawą naczelnej wagi, czy władza pochodzi od narodu czy odwrotnie, władza jest zawłaszczona przez wąskie grupy polityczno-gospodarcze, czy nawet pojedyncze osoby. W mieszanej ordynacji proporcjonalno-większościwej, takiej, jaka obowiązuje w Niemczech władza spoczywa w ręku wąskich grup, które się przez dziesięciolecia nie zmieniają wymieniając jedynie stołki, lecz oczywiście uzupełniają swoje szeregi. (Helmut Kohl zasiadał w Bundestagu od 1976 do 1998 roku, w tym ostatnie 16 lat jako kanclerz, minister pracy Norbert Blum od 1972 do 1998 roku). Proporcjonalno-większościowa ordynacja zapewnia im tę luksusową, bo dobrze smarowaną publicznymi pieniędzmi kontynuację. Przy czym mało który wyborca w Niemczech wie, na czym właściwie polega nieustannie powtarzający się co 4 lata deasaster: politycy niepopularni, którzy ledwo przeszli w wyborach lub wręcz przegrali w swoim okręgu wyborczym, mimo to trafiają do parlamentu. Parlament (Bundestag) z kolei, pomimo oficjalnych 598 miejsc puchnie co kadencję o kilkadziesiąt dodatkowych miejsc zwanych „mandatami nawisowymi”(tzw. Überhangsmandate) powstającymi w przypadku otrzymania większej ilości tzw. pierwszych, czyli bezpośrednich głosów. W tym roku jest ich aż 24 i otrzymała je Unia CDU/CSU, która inaczej nie uzyskałaby większości. Pomimo fanfar sukcesu faktem jest, że CDU/CSU razem z FDP nie uzyskały zwykłej większości podczas wyborów i dopiero 24 dodatkowe „mandaty nawisowe” zapewnią im komfortowe 322 miejsca w przyszłym, liczącym 622 foteli Bundestagu.
Zastanawiające też, dlaczego Bundestag liczy ustawowo 598 miejsc, skoro w Niemczech jest 299 jednomandatowych okręgow wyborczych? Kto zajmuje dodatkowe 299 (teoretycznie, bo praktycznie w najbliższej kadencji o 24 więcej) miejsc?
Amerykanie, zaprowadzając w Niemczech po II wojnie demokrację własnego sznytu przycięli ją według stopnia swojego zaufania (czy raczej nieufności) do kondycjonowanego 13 lat przez nazizm społeczeństwa. Dlatego wybory przebiegają w podwójnym trybie: oddaje się dwa głosy – pierwszy bezpośrednio na konkretnego kandydata z własnego okręgu wyborczego (nie brakuje tu nazwisk „przywiezionych w teczkach”), drugi natomiast oddaje się na jedną z partii. W Niemczech działa pięć dużych partii (w tym Unia dwóch partii: CDU/CSU) i 22 mniejsze. Aby przebić się do Bundestagu muszą one pokonać w wyborach 5-procentowy próg zdobytych głosów, co im sie prawie nigdy nie udaje. Ich głosy są po wyborach przydzielane zwycięskim dużym partiom.
Partie pół roku przed wyborami (u nas na 2-1 miesiąca) układają swoje własne listy kandydatów w poszczególnych krajach związkowych czyli skonfederowanych landach. Jak to się odbywa? 
Przyjrzyjmy się np. partii FDP (ogółem 64 tys. członków) w samodzielnym landzie - samym Berlinie.Otóż w marcu 2009 r.odbyła tu konferencja wyborcza, w której wzięło udział 347 delegatów. Wybrali oni 11 kandydatów na landowa liste partyjna, podobnie jak robi to każda partia we wszystkich landach. Czyli owe 347 osób definitywnie zdecydowało, kto z ramienia FDP może zostać deputowanym i będzie przez 4 następne lata decydować o losie kraju.
Po głosowaniu wiadomo, że z listy tej trzy pierwsze osoby weszły do Bundestagu. Identycznie stało się w innych landach. Ostatecznie z list landowych weszlo do przyszłego Bundesatgu 93 kandydatow FDP. Zaden z nich, w tym również przyszły wicekanclerz Guido Westerwelle, nie zdobył mandatu bezpośredniego, zatem nikt z deputowanych z ramienia partii FDP nie otrzymał zwykłej większości głosów w swoim okręgu wyborczym. Jest to niewąpliwie osobista porażka każdego z kandydatów.
Mimo to bezpośrednia perosnalna decyzja wyborców nie miała żadnego znaczenia. FDP odniosła największy w swojej historii sukces, bo głosowało na tę partię więcej osób, niż kiedykolwiek dotąd.
To samo odnosi się do partii Zielonych, gdzie tylko jeden kandydat spomiędzy 68 zdobył mandat bezpośredni, tzn. wszedł do Bundestagu z woli wyborców w swoim okręgu. W demokracji brytyjskiej obie partie musiałyby po takim wyniku zniknąć. W Niemczech mają się świetnie i...hucznie świętują sukces.

Wiadomo, że o uplasowaniu na czołowych miejscach na listach partyjnych decydują układy wewnątrzpartyjne i koterie. Jeżeli elektorat nie wybierze czołowego funkcjonariusza partyjnego w jego jednomandatowym okręgu wyborczym, to ma on tak czy inaczej zapewniony już pół roku wcześniej błękitny fotel w Bundestagu z tytułu pierwszego albo jednego z pierwszych miejsc na liście partyjnej. Tak właśnie stało się z Ursulą von den Leyen (CDU)- ministrem ds rodziny oraz  „czerwoną” Heidi Wieczorek-Zeul (SPD) – ministrem ds pomocy rozwojowej. Obie  panie  przegrały wybory w swoich okręgach wyborczych, ale mając pierwsze miejsca na listach landowych i tak trafily do Bundestagu. Demokracja?
 Landowe listy partyjne dużych landów i czołowych partii mogą liczyć nawet po kilkadziesiąt nazwisk, ale najważniejsze są pierwsze miejsca. Np. w Hesji lista socjaldemokratów liczyła aż 42 nazwiska. Tylko 10 pierwszych kandydatów przeszło przez głosowanie na konferencji wyborczej. Dalsze 32 nazwiska zostały ustalone przez prezydium i zebranych.Ot, po prostu tak. W˛ten sposób niewielkie gremium zdecydowało o obsadzeniu pokaźnej liczby miejsc w parlamencie!

Gdy jednak nazwisko na liście partyjnej nie znalazło się wystarczająco wysoko, lub zupełnie zabrakło dlań na niej miejsca, to zdarzają się nawet prominentnym politykom przykre wpadki. Tak było z kandydatem Zielonych pochodzenia tureckiego Cemem Özdemirem, drugim, równolegle z Claudią Roth szefem tej partii, który – nazbyt pewny swego - nie zadbał o miejsce na liście partyjnej i przegrał z kretesem w jednomandatowym okręgu wyborczym w Stuttgarcie postając w ten sposób na lodzie (w"nagrodę" robi karierę w Brukseli).
 Przykład ten ujawnia jeszcze inny, być może najgorszy w całym wątpliwym przedsięwzięciu, jakim są wybory do Bundestagu, mechanizm. Otóż posłowie, szczególnie ci, którzy wchodzą do parlamentu z list partyjnych, w ogóle nie rozliczają się przed wyborcami, tylko przed swoimi partyjnymi bossami, od których widzimisię zależy ich miejsce na partyjnej liście kandydatów. Nie ponoszą żadnej politycznej odpowiedzialności z tytułu swojej działalności, a ich opustoszałe biura poselskie, których prawie nigdy nie odwiedzają, z większym pożytkiem możnaby przerobić na schroniska dla coraz liczniejszych bezdomnych. Najwyżsi funkcjonariusze partyjni są jednocześnie dobrze uplasowani w strukturach administracyjnych i gospodarczych lub przez nie mocno (w tym finansowo) popierani. Jest to sytuacja z gruntu inna, aniżeli w demokracji brytyjskiej, gdzie każdy deputowany musi troszczyć się w pierwszej kolejności o swoich bezpoórednich wyborców i rozliczać się przed nimi. Nic więc dziwnego, że z wyborów na wybory coraz więcej elektoratu „głosuje nogami” nie idąc do urn. Przed tygodniem o dwa miliony więcej osób niż przed 4 laty zrezygnowało ze swojego prawa wyborczego.

Partie w Niemczech przeżywają od kilkunastu lat egzystencjalny kryzys. Szeregi największych topnieją na potęgę. Tymczasem, zgodnie z systemem partyjnym, jaki obowiązuje w niemieckim systemie wyborczym zaledwie 2,2 procent elektoratu jaki stanowią członkowie partii decyduje o sposobie i warunkach życia ponad 80-milionowego społeczeństwa. Przy czym, jak na wyżej podanym przykładzie berlińskiej FDP i heskiej SPD widać – praktycznie decydują o tym elity partyjne, a więc zupełnie znikomy odsetek. Partyjne doły jak zwykle potakują.
 Wszyscy w Niemczech, na czele z Trybunałem Konstytucyjnym od lat wiedzą o niemieckiej ordynacji wyborczej, że jest ona "arbitralna", "bezsensowna" und "sprzeczna z konstytucją" (cytaty za niemieckim Trybunałem Konstytucyjnym). Jednak to, czy przyszły parlament, a z nim nowy rząd został wybrany arbitralnie i sprzecznie z konstytucją -nie ma to, jak się okazuje, dla jego legitymizacji większego znaczenia. Co prawda niemiecki Trybunał Konstytucyjny nałożył na prawników obowiązek poprawienia systemu wyborczego do roku 2011, jednak ludzie, którzy zasiądą w fotelach deputowanych i ministerialnych na najbliższą oraz na dalsze kadencje byli, są i z pewnością pozostaną ci sami i tacy sami: dalecy od swojego elektoratu i od rzeczywistości partyjni funkcjonariusze, zajęci zabieganiem o utrzymanie fotela. Wybrani zostaną przypuszczalnie przez jeszcze mniejszą ilość wyborców. Schemat ten będzie powatrzać się tak długo, dopóki prawodawcy nie uznają, że nie pół, lecz cały Bundestag powienien być wybierany poprzez jednomandatowe okręgi wyborcze, a nie ustanawiany przez partie.

Czekam teraz niecierpliwie, aż ktoś przeprowadzi podobną analizę procedur wyborczych w Polsce. Szczególnie frapuje mnie pytanie - jaki procent elektoratu w Polsce stanowią partie polityczne, które zapełniają swoimi członkami wysoko dotowane ławy w sejmie i Senacie i decydują o być albo nie być całego narodu? Niesttey, na żadnej ze stron internetowych polskich partii politycznych nie można dowiedzieć się, ilu liczą członków. Można zatem mniemać, że nie mają one żadnego mandatu do monopolistycznego sprawowania władzy. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz