31.12.2011

Paplanie z Bogiem


Paplanie z Bogiem


Na Początku było Słowo – po aramejskubabb-ili- „Brama Boga” . Kiedy Brama Boga otwarła swoje podwoje – stał się świat. Odtąd przez Bramę wdzierają się nieprzerwanie dalsze Słowa i tak nieprzerwanie staje się świat i światem jest każde słowo.
- Przekonaj się – powiedział Bóg, jakby dostrzegł ślad wątpliwości w moich oczach i wyjął z kieszeni trzy pisaki. Jeden z niebieskim, jeden z czerwonym i jeden z zielonym tuszem. - Zatocz okrąg wokół każdego napisanego tu słowa. Mówiąc to Bóg własnoręcznie narysował kółka wokół każdego słowa - Widzisz je teraz osobno, jak osobne planety. Zobacz - każde ma swoje wnętrze, swoją powierzchnię, z której wyrastają asocjacje i konotacje, każde ma swoją atmosferę i stratosferę. Każde ma swoje Słońce i swoje Księżyce.
Przyglądam się słowom zamkniętym w bańkach własnych światów. Niektóre Bóg zakreślił na czerwono, inne na zielono. Dlaczego je tak porozróżniał, skoro nie można obyć się bez żadnego z nich? Wyczuwam w tym geście znaną mi skądinąd chęć podporządkowywania, strukturyzowania, katalogizowania. A może jestem przeczulona?
Z Bogiem rozmawiamy na początku po angielsku i niezauważenie przechodzimy na niemiecki. – Jaki język znasz lepiej niż angielski? –dopytuje się Bóg dyplomatycznie. Polskiego nie zna. Ale zna trochę rosyjski, odkąd mieszka u niego kątem sześćdziesięcioletnia Natasza z Petersburga, która w zamian za dach nad głową od pół roku karmi go i opiera. Natasza nie zna żadnych obcych języków. Przyniosło ją aż tutaj za chlebem. Bóg nie ma chwilowo lepszego wyjścia, jak uczyć się rosyjskiego i popisuje się teraz tą nikłą znajomością przede mną, tutaj, na Plaza de la Encarnación w Madrycie.
Bóg ma –jak na Boga przystało – długie białe włosy, sięgającą pasa białą brodę i długie białe wąsy. Pogodne, niebieskie, wesołe oczy małego chłopca, który stroi sobie żarty z dorosłych otacza siatka zmarszczek. Ubrany jest w cienkie białe spodnie i różową koszulę, którą kupiła mu Natasza. „Kochajcie mnie” – mówi za pośrednictwem tego różowego koloru do przechodniów. Nie potrafię rozpoznać, czy język ojczysty Boga to angielski czy niemiecki. A może holenderski?
Bóg jest chyba ostatnim z gatunku Dzieci-Kwiatów, które wędrowały niegdyś w sandałach po Ziemi nie produkując, nie niszcząc, nie brudząc się pieniędzmi, lecz czyniąc Miłość. „Przykazanie nowe daję wam – powiedział ustami swojego Syna podczas Ostatniej Wieczerzy – Abyście się wzajemnie miłowali” . Tak przynajmniej podaje Jan. Do tego nie trzeba wielu słów. Dlatego pytanie o narodowość Bóg odbiera jako podwójny afront. –My nie mamy narodowości – twierdzi używając dobitnie formy pluralis majestatis - a język potrzebny nam jest tylko po to , żeby się z wami porozumieć. Obojętnie jaki.
Rozmawiamy z Bogiem o języku w kilku językach popijając czerwone wino z Valdepeñas, które przyniósł nam na tacy kelner. – Skąd jesteś?- spytał go Bóg zaciekawiony jego akcentem. –Z Meksyku – uśmiechnął się kelner kasując ode mnie natychmiast należność. Nie wzbudziliśmy oboje jego zaufania. Bóg dał mi już wcześniej do zrozumienia, że brzydzi się pieniędzmi. Wspominam, że właśnie zaledwie trzy godziny temu przemierzałam Valdepeñas. Pod powiekami zachowałam jeszcze zdumiewająco żywe kolory tej ziemi i przyrzekłam sobie tam wrócić. Bóg na to, że przewędrował Valdepeñas już szmat czasu temu. Oboje rozkoszujemy się teraz esencją żelazistych ziem Valdepeñas. Naszą oszczędną wymianę zdań wzbogaconą długimi pasażami milczenia urozmaicają dwie artystki grające na flecie i na gitarze. Kiedy podchodzą do nas po datek Bóg podnosi się z krzesła i ignorując ich nadstawiony po drobne miedziany kubeczek długo i wylewnie dziękuje im za koncert. Jego hiszpański jest bez zarzutu. Słowa są dobrane starannie i trafiają w sedno. Zdania – na szczęście dla mnie – są proste i przejrzyste. Takim samym tonem mówi do mnie, a ja odpowiadam. Rzeczywiście odpowiadam. W tej samej chwili zastanawiam się, w jakim języku właściwie rozmawiamy. –Powtarzam ci, to obojętne - odpowiada moim myślom na głos Bóg. - Najważniejsze, że rozmawiamy, bo mamy sobie coś do powiedzenia. Mowa znaczy więcej niż język.

Smiejemy się oboje z oczywistości tego twierdzenia. Smiejemy się, bo wiemy, że porozumiewamy się nie tylko słowami. Nawet nie przede wszystkim. Rozmawiają nasze oczy, w których mieści się całe doświadczenie piśmiennej i niepiśmiennej ludzkości. Nasze, oraz naszych rodziców, przyjaciół, kochanków, a także bohaterów literackich i filmowych, których losy taszczymy w naszej pamięci i w naszych uwarunkowaniach jak gigantyczny garb, który raz nas podrywa do lotu, a innym razem zatrzymuje w miejscu, albo znowu każe się chować w mysią dziurę ze strachu. Rozmawiają nasze pauzy, nasze westchnienia, nasze niedomówienia; głowy, które obracają się w czasie rozmowy na wszystkie strony, kiwają, odchylają się , kręcą na znak przeczenia; rozmawiają nasze ramiona, kiedy to się ku sobie pochylają, to cofają się w głąb oparcia wiklinowych krzeseł; nasze ręce, które to podnoszą kieliszek, to pióro, to znów dotykają się nawzajem, tak, jakby chciały podnieść wagę wypowiadanej właśnie kwestii przenosząc ją także dotykiem.

Nie wiem, czy dla kogoś, kto może przygląda nam się z boku jest to rozmowa ożywiona, czy raczej ospała wymiana równoważników zdań. I Bóg i ja mamy poczucie, że poruszamy najważniejsze kwestie, że tak samo pojmujemy sens i bezsens świata , jego komiczną powagę, jego dostojne piękno i dramat wykolejonej cywilizacji. Podróżujemy w naszej rozmowie przez kontynenty i systemy słoneczne i odnoszę wrażenie, że jeszcze jeden taki wieczór z Bogiem na Plaza de la Encarnación, a uda mi się objechać dokoła kulę mojego mózgu i jego płaty scalą się wreszcie tak, jak niegdyś kontynenty kuli ziemskiej stopione były w jedną logiczną całość. Jestem pewna, że wtedy mogłabym mówić bez wysiłku we wszystkich językach świata, jakie kiedykolwiek wpadły mi w ucho i zatrzymały się niepewnie w jakimś fiordzie mojej mózgownicy. Nic przecież nie ginie w przyrodzie. Dlaczego miałoby cokolwiek ginąć w moim mózgu? Nie, z pewnością jest tam wszystko, co zobaczyłam, przeżyłam, usłyszałam i przeczytałam. Wszystkie obce słowa, wszystkie reguły gramatyczne, wszystkie wariacje stylistyczne, wymieszane (albo i nie) z oszalałymi kolorami jesieni, albo z porywającymi zapachami wiosny. Chaos, entropia, rozpad , by wreszcie mogło zakiełkować ziarno zrozumienia. Moja własna mikro-Akasha.
Rozmawiamy z Bogiem o języku i zdumiewam się w myślach, jak dalece nieważna staje się dla mnie wymowa, jak nie myślę o gramatyce i - co gorsza – zupełnie nie uświadamiam sobie niewątpliwego przecież wysiłku, jakim zawsze pozostaje posługiwanie się obcym językiem. Nie odczuwam bólu skrępowania czy choćby tylko ograniczenia, które tyle razy odbierały mi przekonanie co do ważności tego, co chciałam powiedzieć i nakazywały przerwać wypowiadaną kwestię w połowie. „Ty na pewno masz coś przeciwko niemieckiemu!” – to stwierdzenie wypowiadane raz jako wyrzut, raz jako konstatacja powtarzało się wielokroć podczas moich pierwszych lat spędzonych w Niemczech. Mówiono - „masz coś przeciwko językowi”, a myślano – „ masz coś przeciwko nam”. Czemu miałabym nie mieć? Prawie cały świat ma coś przeciwko nim. A ja mam do tego przynajmniej tyle samo powodów, co przeciętny Polak i statystyczny Zyd ze wschodniej Europy. Pomimo to, a raczej właśnie z tego powodu – próbuję poznać ten język. Raz jest to twarde i lodowate doświadczenie miejskiej ślizgawki, innym razem zielona słoneczna łąka.
I nigdy nie wiadomo, co to będzie, w co obróci się mój wysiłek wyrażenia tego, co pomyślała głowa. Zadrwi ze mnie czy wynagrodzi mnie nieoczekiwanie? Dlatego muszę go traktować z respektem. Pokochać go się nie da. Zeby pokochać język, trzeba kochać ludzi, którzy nim mówią, ale nie da się kogoś kochać, kto nas nie kocha – tłumaczę Bogu na Plaza de la Encarnación późnym wieczorem w Madrycie, a on kiwa głową ze zrozumieniem. Nie muszę zaraz kochać, ale mogę się zaprzyjaźnić, zauważa. To już więcej niż respekt. Co też próbuję , z całych sił. Moje próby wielokroć zawodzą, bo przyjaźń to też jest partnerski układ, a w tym kraju dla nikogo nie jestem partnerem. Po pierwsze i po ostatnie dlatego, że nie mówię dobrze po niemiecku. Niemieckość polega na Języku. Z niego się narodziła i w gruncie rzeczy tylko nim jest Niemieckość – czyli Wyższość : Językiem właśnie. Hildegard von Bingen twierdziła, że Adam i Ewa mówili w Raju po teutońsku. Oświecona i wielebna wiedziała lepiej, niż ktokolwiek inny, a już o niebo lepiej, niż jakikolwiek cudzoziemiec, w jakim języku rozmawiali Pierwsi Rodzice. Czy się nawzajem rozumieli, to już odrębna kwestia. Dzięki temu twierdzeniu , które mnie zrazu rozśmieszyło prawie do łez pojęłam nagle źródła niemieckiej dumy narodowej. Naród to język. On ich zjednoczył. Nie żadne granice i traktaty, lecz język. Język to jest Hochburg niemieckości- tłumaczę Bogu, o którym nie wiem, czy nie urodził się Niemcem. Za często mówi o Hamburgu. Wiele razy podczas moich długich lat w Niemczech przekonywałam się, że wyrobnicy języka, jego rzemieślnicy , a tym bardziej jego jubilerzy wcale nie pragną, by obcokrajowcy posiedli go w podobnym stopniu, co oni. Oni wypili ten język z mlekiem matki. Nauczyć się go – twierdzą, nie może nikt obcy do końca. Tak, jak nikt nie mógł przedrzeć się przez Chiński Mur. Teoretycznie. Wiemy już skądinąd, że nie ma niezdobytych murów.
Tak więc w pocie czoła boruję dziury w Chińskim Murze teutońskiego języka cierpiąc przy tym na ciele i duszy. Cierpię, że nie mogę w y p o w i e d z i e ć w tym języku tego wszystkiego, co myślę. Cierpię zatem na zakłócenia duchowego krążenia. Słowa nie są zaopatrywane przez myśli w świeży tlen. Cierpię na permanentny skurcz języka, który musi układać się w ustach tak, jakby było mu tam wciąż za ciasno. Jestem niczym innym, jak inwalidą duchowym. I gdy słyszą wszystkie w błędnych formach gramatycznych błędnie przeze mnie wypowiadane, błędnie akcentowane słowa – traktują mnie jak inwalidę. Jestem kimś w rodzaju ślepca i w tym kraju powinnam nosić na lewym przedramieniu żółtą opaskę z trzema czarnymi punktami. Tak, jak niewidomi. Każdy powinien móc rozpoznać z daleka: patrzcie! oto nadciąga ta inwalidka, która nie potrafi się wypowiedzieć, a więc tym samym MNIEJ JEST. Każdy powinien mieć możliwość zejść mi z drogi na czas, uciec. Bo a nuż – nie pojmę, nie zrozumiem, przeszkodzę, zawadzę, jak cegła, która wypadła z Wieży Babel i leży teraz na drodze bez przynależności i bez celu. Przeszkadza.
Na codzień mówię w trzech językach – podobnie jak Bóg. Czy to znaczy, że mówię o dwie trzecie mniej w każdym języku, aniżeli byłoby mi to przeznaczone, gdybym miała tylko jedną mowę ojczystą? A może mówię więcej niż ci, którzy posługują się tylko jednym językiem? Tracę? Czy zyskuję? Każdy język ma swoje ograniczenia. Gdyby nie ta codzienna mozolna praktyka nigdy bym pewnie tego nie zauważyła. Każdy kultura ma swoje ramy. Poza nimi zaczyna się już inna kultura – zawsze w innym języku. Przekraczając ramy nie zawsze można rozpoznać, co to za kultura i w jakim akurat wyraża się języku. „Co to za język ?” –pytam siebie w myśli patrząc na czarne obrazy Goi w Prado. „Co to za język?” –pytam siebie w myśli słuchając Erica Satie. „Co to za język?” – zdumiewam się słuchając robotników w podmiejskim autobusie o 5 rano jadących do pracy w warszawskiej hucie. „Co to za język?” zastanawiam się oglądając rozkwitające na ekranie komputera fraktale. Cierpię, że nie osiągam finezji w niemieckim i angielskim, której wymagają lata edukacji i polerowania. Zimny pot występuje mi na czoło ze strachu, że gubię tę finezję w polskim. W marach sennych tracę czucie, tracę wzrok, tracę węch, tracę mowę. Jednocześnie coraz intensywniej rozróżniam pojedyncze słowa i zachwycam się nimi, jak egzotycznymi roślinami w Ogrodzie Botanicznym. „To drzewo pachnie w grudniu jak świeże ciasto drożdżowe!” I już jestem w bańce Bożonarodzeniowej, i już mam za sobą dwa tysiące lat chrześcijaństwa i pięć wieków obchodzenia grudniowych świąt i moje dzieciństwo, zaczyn ciasta: mąka, tłuszcz i cukier, jego powolne wyrabianie, cud rośnięcia w dzieży , widzę babcię i mamę w kuchni, jak się krzątają czerwone od ciepła buchającego z piekarnika, widzę jak moje dziecięce zdumienia, moje zaciekawienia, moja radość z tego intensywnego dziania się czyni je czarodziejkami.
Zataczam okręgi wokół słów i wodzę myślą jak palcem po ich skomplikowanych wzorach, jak po powikłanych liniach arabesek w Pałacu Nasredów w Alhambrze. Co mnie coraz bardziej zajmuje, to ich wartość, ich waga, ich masa. Całe ich znaczenie. Dlaczego wypowiedział lub wypowiedziała to słowo? Co chce mi tym słowem przekazać ukrywając tak skrzętnie swoje uczucia? Ile irytacji wkłada w te uprzejme – zdawałoby się – formułki? Ile złości? Ile obojętności? Inflacja słowa.
W tym momencie Bóg i ja kiwamy tylko głowami w milczeniu. Od początku ludzkości nigdy nie produkowano takiej ilości słów, jaka powstaje dzisiaj. Sześć miliardów mówiących, krzyczących i śpiewających ludzi zwielokrotnione przez echo gazet, stacji radiowych i telewizyjnych, kin i telefonów. Rozgadany, pulsujący słowem świat. Hałas tej paplaniny musi wypełniać Wszechświat i Bóg chowa się w sobie, tak, jak ja kurczę się i chowam w sobie, kiedy w metrze siądzie koło mnie ktoś ze słuchawkami w uszach, z których wylewa się łomot perkusji.
Nasza wykolejona cywilizacja to nie przede wszystkim nowe technologie, za pomocą których otwieramy na naszą własną zgubę kolejne Puszki Pandory. Wykolejanie naszej cywilizacji zaczęło się od inflacji słowa. To, czym było słowo w kulturach pierwotnych, a więc formą Życia, pełną symbolicznego znaczenia jednością duchową między Ziemią i Kosmosem, zaczynem Materii - tym przestało być Słowo produkowane od czasu Gutenberga.
- I znowu Niemiec jest sprawcą totalitarnego zniszczenia świata, tamtego świata, sprzed Gutenberga –śmieję się patrząc Bogu w oczy. Obrazi się ? Poczuje się dotknięty? Słowa stały się puste. Nadużywane, straciły swoją duchową pojemność, swoją sprawczą moc, swoje konotacje, swoje korzenie, swoje Słońca i Księżyce. Im częściej używane są do wyrażania kłamstwa, tym bardziej blakną, spełzają –żałosne strzępy dawnych znaczeń. Trzeba ich więcej i więcej, żeby przykryć strzępami strzępy. W erzefast food produkujemy miliardy ton niezdrowego pożywienia dla naszych ciał i biliony, tryliony pozbawionych jakichkolwiek znaczeń słów, które zalegają nasze głowy i zatruwają dusze. I nie jesteśmy syci. Jesteśmy głodni specjalnych słów, które mają być jak egzotyczne przyprawy.
Bóg opowiada mi, że spędził pięć lat w hinduskim więzieniu, w śmierdzącej ekskrementami i pleśnią norze. Codziennie po kilka razy powtarzał na głos zdanie – „ To jest najpiękniejsze miejsce na świecie” . Bili go za to współwięźniowie i strażnicy. Pisał to zdanie na ścianie, a oni je zamalowywali. -- To słowa stwarzają światy – powiedział Bóg dobitnie, jakby dawał mi Dwunaste Przykazanie – Dlatego wolno nam wypowiadać i pisać tylko te słowa, których potrzebujemy i które czujemy. – Zaprawdę powiadamy ci, to słowa stwarzają światy – powtórzył jeszcze dwukrotnie, by przypieczętować wagę tego twierdzenia.
W oknach nad naszymi głowami gasły powoli światła zapowiadając moment, w którym słowo i gest stają się ciałem. Już za kilka minut w marzeniach sennych będą, jak co noc, pojawiać się światy, do których opisu ludzie po przebudzeniu szukać bedą odpowiednich słów. "Babb- babb-a" - opisują świat wszystkie niemowlęta w identycznej mowie. "Gaworzą" - mówimy i uczymy je właściwych określeń: "Nie babb-a , tylko mama, nie babb-ta tylko tata, nie babb-a, tylko babcia".
Rozstawaliśmy się z Bogiem bez słów. Angielskich, niemieckich, hiszpańskich, rosyjskich i polskich. Wypełniało nas ciepło wzajemnego zrozumienia, które wymieniliśmy krótkim uściskiem. Opuszczając Plaza de la Encarnación nie mogłam pozbyć się uczucia, że odkryłam istotę Grzechu Pierworodnego. Spożycie Owocu z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego popchnęło Adama do samodzielnego nazywania rzeczy. Ukradł Bogu jego boskie kompetencje i zaczął Akt Tworzenia według własnego widzimisię.A mówił podobno po teutońsku.


 

Berlin-Madryt, październik 2000


24.12.2011

Czym prędzej się wybierajcie, Do Betlejem pospieszajcie!


Czym prędzej się wybierajcie, Do Betlejem pospieszajcie!




Przyjaciołom, Czytelnikom - towarzyszom drogi
serdeczne życzenia
godnych Świąt Bożego Narodzenia


18.12.2011

Wesołych Swiąt Bożego Narodzenia! Precz z "season's greetings"!


Wesołych Swiąt Bożego Narodzenia! Precz z "season's greetings"!

 Trzecia niedziela Adwentu przypomina o tym, że czas przedświątecznej krzątaniny zaczyna pędzić szybciej. Za szybko. Za tydzień Swieta Bozego Narodzenia. Skrzynki emailowe wypełniają się życzeniami od przyjaciół, firm i instytucji. (Tragedia elektronicznego savoir-viwru to życzenia wysłane „z rozdzielnika“ - te same, standardowe, byle jakie, wysłane do kilkunastu osób jednoczesnie.) Listonosz zaczyna przynosić codziennie świąteczne kartki. Nie wolno już zwlekać- najwyższy czas, aby samemu usiąść i wreszcie spełnić kartkowy obowiązek. Może w tym roku zdążę?

Wsród otrzymanych via internet czy też pocztą ślimaczą coraz częściej zdarzają sią tzw. : Season's Greetings“. Do niedawna takie życzenia przychodziły – nie nie, nie z ZSRR, tylko z neo-ZSRR czyli Stanów Zjednoczonych. W tym roku po raz pierwszy „Seasons's greetings“ otrzymałam z Polski. Sezonowe pozdrowienia. Co za przykrość! W USA i Wielkiej Brytanii od lat w adwencie prowadzony jest zmasowany atak przeciwko chrześcijaństwu i jego najatrakcyjniejszemu swietu. W „Rzepie“ przeczytałam właśnie, jak to znowu, jak co roku przed świętami, wybuchł spór o miejsce Bożego Narodzenia w życiu publicznym
Cytuję: „Tym razem kontrowersje na cały kraj wywołała szkoła podstawowa w miasteczku Paragould w stanie Arkansas, gdzie na ścianach zawisła wycinanka przedstawiająca narodzenie Jezusa.
Zrobiona przez dzieci scenka, pod którą znalazł się napis: "Happy Birthday, Jesus", przyciągnęła uwagę aktywistów lokalnego oddziału ACLU (Amerykańskiej Unii na rzecz Swobód Obywatelskich), organizacji tropiącej przejawy łamania konstytucyjnej zasady rozdziału Kościoła od państwa. Według nich wystawienie żłóbka obraża niewierzących i niechrześcijan. – To złamanie pierwszej poprawki do konstytucji, która mówi, że nie można obrażać mniejszości i należy chronić jej prawo do wyznawania jakiejkolwiek religii, niezależnie jak mała miałaby być ta mniejszość – mówiła lokalnej telewizji Rita Sklar, szefowa ACLU w Arkansas.
Po proteście organizacji Jerry Noble, kurator oświaty dystryktu szkolnego Paragould, nakazał zdjęcie wycinanki, nie chcąc narażać szkoły na kosztowne procesy. Ale kiedy zaprotestowali mieszkańcy, a grupa prawników zaoferowała wsparcie w razie ewentualnego procesu, Noble, zdeklarowany chrześcijanin, szybko zmienił decyzję. – Obraziliśmy dużo więcej ludzi tym, że zdjęliśmy wystawę, niż tym, że ją powiesiliśmy. W końcu to są urodziny Jezusa. Nikt nie powinien być urażony taką sceną – mówił w telewizji Fox News Noble.“
Chrześcijanie w USA budzą się, organizują się  i przechodzą do kontrataku. Katolicka Polska znajduje się znowu daleko za Murzynami. Dlatego zamieszczam poniżej adwentowo-świąteczną piosenkę-program walki o nieograniczone żadnymi politycznie zafałszowanymi „poprawnymi“ konwenansami prawa do naszego chrześcijańskiego święta. Nie porzucajmy go na żer „świątyń handlu“, a jeśli już wchodzimy do sklepu, to tylko takiego, gdzie życzy się klientom „Wesołych Swiąt Bożego Narodzenia“, a nie żadnych głupkowatych „Season's Greetings“. Wbrew pozorom nie jest to temat stricte religijny, tylko jak najbardziej polityczny. Bo Chrystus nam się znowu rodzi. Alleluja!
Wszystkim moim Czytelnikom życzę Wesołych Swiąt Bożego Narodzenia!

Rozpowszechnianie piosenki mile widziane! ;-) Skomponowanie własnej, polskiej - jeszcze bardziej pożądane!

13.12.2011

Grudzień 1981-dwunasty, trzynasty, czternasty....


Dwunasty grudnia 1981 roku wypadał w sobotę. Nagle zrobiło się mroźno. W Akademii Sztuk Pięknych trwał Kongres Intelektualistów. Tego dnia, po południu, miał wrócić ze Sztokholmu Ryszard. Skrócił swój pobyt, żeby jeszcze zahaczyć o Kongres. Jak zwykle, chciał być wszędzie. Czekałam na niego w domu. Spóźnił się ponad trzy godziny. Podobno na Okęciu zgasło światło. Odprawy pasażerów odbywały się w ciemnościach - przy latarkach i ... świecach. Aż dziw, że nie mieli tam żadnych zapasowych agregatów.


 Ryszard przywiózł upominki świąteczne, czekoladę i pomarańcze. Czyli luksusy, w tamtym czasie niewyobrażalnej nędzy. Nagle zapach pomarańczy wdarł się w ciężką atmosferę, która ogarnęła Warszawę i całą Polskę, i przypomniał o istnieniu normalnego świata, w którym ludzie przygotowują się do świąt. Ten świat był daleko od nas i zdawał się coraz bardziej oddalać. W powietrzu wisiało oczekiwanie czegoś nieodwracalnego. Już od wiosny pytaliśmy się siebie nawzajem: wkroczą czy nie wkroczą? Rozsądek i analiza polityczna wskazywały, że nie wkroczą. Złe podszepty syczały - a co będzie, jeśli wkroczą?

Na drugi dzień miałam wracać porannym ekspresem do Bydgoszczy. Dlatego od jedenastej wieczorem zaczęłam dzwonić do zegarynki, by zamówić automatyczne budzenie. Długo trwało, zanim odebrano moje zamówienie. Głos w słuchawce był profesjonalny, ale zamiast standardowej formułki, do jakiej byłam przyzwyczajona, usłyszałam ku swemu zaskoczeniu, że „usługa nie jest gwarantowana". Poprosiłam zdziwionym tonem o powtórzenie. Telefonistka powtórzyła poprzednie zdanie wymawiając z naciskiem i osobno każde słowo, tak, jakby chciała mi dać coś do zrozumienia. Nie miałam pojęcia, o co jej może chodzić. Nagle poczułam w okolicy splotu słonecznego potworny lęk, który nie opuścił mnie do rana i nie pozwolił zasnąć. Telefon zadzwonił potem dwukrotnie: około pierwszej i trzeciej w nocy. Za pierwszym i drugim razem odezwał się w słuchawce męski głos z głupim pytaniem: „kto mówi?". Pytaniu towarzyszył śmiech. Odebrałam to jako durny żart podchmielonych żołdaków. Dlaczego właściwie tak to odebrałam? O szóstej telefon nie zadzwonił, ale i tak już dawno siedziałam na krześle ubrana i spakowana. (Dopiero kilka godzin później pojęłam, że centrala telefoniczna została przejęta przez wojsko). Czekałam, aż Ryszard się obudzi. Miałam wrócić do Warszawy za tydzień, dlatego postanowiłam zostawić pomarańcze i prezenty, żeby moje dziecko nie odkryło przed czasem niespodzianki pod choinkę.

Jechaliśmy o ciemnym świcie jego niebieską ładą z Żoliborza na Dworzec Centralny. Ulice pokryte były warstwą szronu i śniegu. Na ulicach zdumiał nas widok wojska. Zobaczyliśmy samochody opancerzone. Manewry? Demonstracja siły? Coś takiego w pojedynczym egzemplarzu widywałam już w pierwszych dniach września na Krakowskim Przedmieściu. Tym razem uderzyły nas ogromne ilości wojska. Przyglądaliśmy się, wytężając wzrok w ciemności. Nasi. W pobliżu Dworca Centralnego stały czołgi. Wtedy pojęliśmy, co się stało. Ryszard klął na głos, ja byłam porażona. Nie mogłam wykrztusić z siebie słowa.

 Pociąg odjechał punktualnie. Jego rytm co chwila wpędzał mnie w drzemkę. Nocne czuwanie dało o sobie znać. Musiało to być już za Kutnem, gdy przez szczelinę ciągle uchylających się drzwi doszła do mnie i wybiła mnie kompletnie ze snu wymiana zdań dwóch mężczyzn w średnim wieku. Dolatujące słowa były dziwne: „...listy proskrypcyjne...oni mieli przygotowane listy proskrypcyjne....zaznaczali nasze drzwi. Miał pan znaczek na drzwiach? Ja miałem. Taka kreska ... Mieli nas wymordować.... To wszystko było przygotowane z Zachodem. Oni im pomagali....Nam broń rozdali. Ale co znaczy jeden pistolet?.... Teraz ..w więzieniu...Internowani... "

 Najpierw zdawało mi się, że śpię i śnię jakiś koszmar. Potem, gdy o istnieniu rozmawiających mężczyzn przekonałam się naocznie, szczelnie zacisnęłam powieki, żeby nikt ze współpasażerów nie zobaczył wyrazu, jaki się w moich oczach niewątpliwie malował. W głowie mi szumiało. Zdawałam sobie coraz mocniej sprawę z tego, co i jak się stało, ale i tak rzeczywistość miała mi pokazać, że nie doceniałam przeciwnika.

 Wysiadłam z pociągu na pierwszej miejskiej stacji, nie dojeżdżając do dworca głównego. Stąd normalnie miałabym autobus prosto do mamy, która mieszkała na drugim końcu miasta. Tym razem autobusu nie było. Zauważyłam, że nie było żadnego autobusu.

 Na przystanku stał jakiś emeryt, który informował nas, że „prawdopodobnie strajk w zajezdni, trzeba wziąć taksówkę". Dopiero później, w trakcie dnia, gdy najdziwniejszymi drogami dochodziły do mnie wiadomości, zrozumiałam, że emeryt nie stał tam przypadkowo. Byłam mu wdzięczna, że nie musiałam marznąć na przystanku, wypatrując na darmo autobusu. Taksówek zresztą też nie było. Nie dlatego, że strajkowały, wręcz odwrotnie - te, które miały jeszcze paliwo, jeździły po mieście. Był to wówczas jedyny środek komunikacji, dopóki komisarze wojskowi nie przybyli do zajezdni autobusowych i tramwajowych, i nie przejęli tam rządów, trzymając prawą rękę kowbojskim gestem na kaburze pistoletu. Ci dwaj mężczyźni z pociągu - to byli jedni z dziesiątków wysłanych w teren takich komisarzy. Zrozumiałam to już po dwóch lakonicznych zdaniach taksówkarza, który podjechał pod przystanek i zabrał mnie, jakiegoś mężczyznę oraz dwie kobiety - matkę i córkę.

Ja jechałam najdalej. Mężczyzna, który usiadł obok taksówkarza, nie odezwał się słowem. Natomiast matka i córka okazały się moimi znajomymi. Z córką chodziłam niegdyś do szkoły podstawowej. Była głupia jak but, którym obrywała w domu regularne cięgi po głupiej głowie od ojca za brak jakichkolwiek postępów w nauce. Teraz była dorosła. Nie widziałam jej dobrych piętnaście lat i przez głowę przemknęła mi banalna refleksja, że z głupich dzieci wyrastają potwornie głupi dorośli. Głupie dzieci śmieszą, ale głupich dorosłych należy się bać. Tak było i w tym przypadku. Nie wiedziałam i nie chciałam pytać, co owa Danka Kaczmarek zawodowo porabia, bo obie z matką były zajęte wykrzykiwaniem coraz większych obelg na „Solidarność" i na społeczeństwo, co traktowały zamiennie. Używały ciągle słowa „oni" i byłam pewna, że gdyby ktoś im w tym momencie włożył w ręce kałacha, to prułyby na ślepo wokół siebie, mnie nie omijając, ze złości na ten kretyński naród, któremu zachciało się przemian w jego nędznej egzystencji. Podobnie musieli chyba reagować wobec powstańców styczniowych chłopi, którzy oddawali „durnych panów" w łapy rosyjskiego carskiego „czarnosieciństwa". Taksówkarz, zamiast cieszyć się z niespodziewanego dodatkowego zarobku, milczał ponuro. Poza dwoma, trzema zdaniami, na wszelki wypadek nie mówił nic, ale czułam, że jesteśmy po tej samej stronie.


W domu mama - zaprawione Powstaniem Warszawskim dziecko wojny - przywitała mnie z ogniem w oczach. W telewizorze Jaruzelski wygłaszał na okrągło swoje przemówienie i spikerzy w mundurach tłukli w kółko napuszone frazesy o stanie wojennym i dekretach. Mama przyniosła mi z sypialni plakat - obwieszczenie o stanie wojennym. Zdjęła go z jakiegoś muru, wracając wczesnym świtem z kościoła. Później obwieszczenie to było najbardziej chronionym przed esbekami, buszującymi po mieszkaniu podczas rewizji, dokumentem; ale któregoś razu chyba nie wytrzymała i ze strachu wyrzuciła ten kawał papieru. Wtedy jednak, w niedzielę 13 grudnia, z szybkością lawiny docierała do mnie prawda o polskiej rzeczywistości.
  
Dziś zastanawiam się - jak? Najważniejsze było radio. Czyli w tym momencie zagraniczne rozgłośnie: Free Europe, Głos Ameryki, Radio France International. Potwornie zagłuszane, przedzierały się jednak z wiadomościami do milionów Polaków spragnionych informacji, jak tlenu.
  
Moje najwcześniejsze wspomnienie o dziadku, ojcu mojego ojca, to siedzący z uchem przy radiu i z ręką na jego gałce siwy, ślepy starzec, wyławiający słowa spośród trzasków i buczenia. To było w 1957 roku, latem. Mój dziadek nie miał jeszcze 60 lat. Oślepł wskutek przeżyć na Wołyniu, skąd z babcią i ich dziećmi wyjechali w 1945 roku. Mieli szczęście, że na Zachód, choć tylko z jedną poduszką, o czym Babcia ciągle powtarzała.
  
Wyławiając spośród trzasków i buczenia słowa Wolnej Europy w grudniu 1981 roku, tkwiąc z uchem przy odbiorniku i ręką na pokrętle, nie mogłam nie myśleć o moim dawno już nieżyjącym dziadku, któremu ukradziono ojczyznę i który dlatego stracił sens życia. Teraz mnie ukradziono ojczyznę. Bałam się, że Historia zatoczyła kolejne koło. Tymczasem Historia nawet porządnie nie drgnęła z miejsca. Dopiero dziś to wiem.

 Telefony były głuche. Dopiero po jakimś czasie je włączono - nota bene sterowane były ręcznie, jak za króla Ćwieczka. Zadzwonienie z miasta do miasta („rozmowa kontrolowana") wymagało zamówienia na centrali i czekania godzinami na jego zrealizowanie. Już na drugi dzień wiedziałam, jak pracuje nasza centrala telefoniczna i ile w niej siedzi wojska. Wszyscy do kontroli. Znajomi biegali do siebie nawzajem przez cały dzień i znosili oraz porównywali wiadomości. Było to zdumiewające doświadczenie: oto wojskowa samozwańcza junta usiłuje wprowadzić organizm państwowy w śmierć kliniczną - blokuje komunikację, która - i ta dosłowna, mechaniczna i telefoniczna - jest dla organizmu państwa układem krążenia. Tymczasem organizm jest silniejszy, więc broni się w najbardziej pomysłowy sposób. Komórki tego organizmu - ludzie - potrzebują wiadomości. Im bardziej odcinani od nich, tym bardziej są ich głodni. Tak samo, jak ciałka hemoglobiny w układzie krążenia, potrzebują tlenu.

 Dziwne było to, że mój redakcyjny kolega Zdzisław, wiedział więcej ode mnie. Niby dlaczego? Czy pobiegł do rozgłośni już w niedzielę? Powiedział mi, że do pracy mogą pójść tylko wybrani, a inni są zawieszeni. Wybrani według jakich kryteriów i przez kogo? Nie wiedział. W każdym razie on był wybrany. Co do mnie - to nie miał pewności, ale chyba nie. Postanowiłyśmy z mamą, że w poniedziałek idę normalnie do pracy, a ona udaje się do komendy miasta, która zakwaterowała się w Urzędzie Miejskim, po przepustkę do Warszawy.
  
Szkoda było tych pozostawionych pomarańczy. Tym bardziej, że nie wiadomo było, kiedy zamienią się w kupę zgnilizny. I co wtedy? Stan wojenny przecież nie będzie trwał wiecznie, ale nie wiadomo, co tej bolszewii do głowy wpadnie ... Jednak żeby kupić bilet kolejowy, trzeba było mieć przepustkę. Emeryci dostawali. Młodzi mężczyźni - nie. Przynajmniej w pierwszych dniach, gdy nie wiedzieliśmy jeszcze o wydarzeniach w kopalni „Wujek".
  
Rano pojechałam do pracy. Znowu taksówką, bo tramwaje jeszcze nie jeździły. Okazało się, że kolega Zdzisław miał rację. Nie należałam do „wybranych". Przed wejściem stali dwaj wartownicy pod bronią, na której - jak dotąd tylko podczas parady 22 Lipca - nasadzone były bagnety. W teatralnym geście, który mnie rozweselił, skrzyżowali przede mną bagnety bez jednego słowa czy spojrzenia. Musieli dostać przedtem moją fotografię? Nie byłam zatem „wybrana", lecz poczułam się wyróżniona.
  
Dzięki temu miałam czas, żeby pomagać mamie w zdobywaniu środków spożywczych. Nie było praktycznie co jeść. Bolszewia ograniczała produkcję chleba całkiem świadomie przez całe lato. Mąka była na kartki. Ale do mąki potrzebne były jajka. Te nie były na kartki. Trzeba było je „wystać" w kolejce. Ciekawe, że nie było świeżych jajek. Albo kury strajkowały z powodu stanu wojennego, albo świeże jajka szły dla rządu i wojska, które teraz zarządzało całym krajem. Stało się w kolejce od piątej rano trzy godziny na mrozie, żeby dostać pięć jajek „wapiennych" na głowę. Nigdy nie zapomnę smrodu i obrzydliwego smaku jajek konserwowanych w wapnie. Robiło się z nich w domu kluski. A czasem dodatkowo z twarogiem - to były leniwe. Albo z kartoflami i wtedy były to dla odmiany kopytka. Więc jedliśmy robiony ręcznie makaron albo leniwe, albo kopytka. I kartofle. Rząd, zgodnie z zapowiedzią Urbana, „wyżywiał się" lepszymi frykasami.

 Na 24 grudnia zaplanowany był ślub mojego brata. Dziwny był to ślub i wesele. Każdy z przybyłych weselników musiał mieć przepustkę, bo obowiązywała godzina milicyjna. Nikomu nie chciało się specjalnie weselić, ale robiliśmy dobre miny ze względu na Młodą Parę. Upić też się nie można było, bo ze względu na stan wojenny ograniczono sprzedaż alkoholu nawet na zaświadczenie o weselu. Robert pracował w Pogotowiu Ratunkowym i był coraz bardziej załamany. W końcu w marcu rzucił pracę po tym, jak patrol wojskowy na rogatkach miasta nie wypuścił ich karetki „R" do mieszkającego dwa kilometry dalej pacjenta z zawałem.

 Nikt nie policzył nigdy tych osób - dużych i małych, które nie otrzymały wówczas pomocy. Nikt nie zastanowił się nad statystykami śmierci niemowląt, zamarzających w szpitalnych inkubatorach z powodu codziennych wyłączeń prądu. Nikt nie wspomina o śmiertelnych infekcjach w szpitalach, w których nie działały, wskutek braku prądu pompy wodociągowe, a światło gasło na sali operacyjnej bez ostrzeżenia. Niepoliczone są ofiary stanu wojennego.

Zima rozszalała się sroga. Mówiło się, że to zima stulecia. Wszystko się przeciw nam sprzysięgło. Nawet przyroda. Wtedy też zachorowało moje dziecko. Zapalenie krtani. Chłopak dusił się i natychmiastowa pomoc była z minuty na minutę niezbędna. Udało mi się zamówić lekarza do domu. Po czterech godzinach czekania przyjechał wojskowym gazikiem doktor Wróbel - lekarz wielkiego serca, który leczył niegdyś moich braci. Doktor Wróbel potwierdził moją diagnozę, ale nic nie mógł zrobić. Po antybiotyk musiałam iść sama. Była 12 w nocy. Do jedynej otwartej apteki w centrum miasta miałam przynajmniej osiem kilometrów. Oblodzone drogi i patrole, które mają prawo strzelać. Popatrzyłam na niego z przerażeniem, a on powiedział, nie patrząc mi w oczy, że stan wojenny stanem wojennym, ale ludzkie życie wciąż jest wartością najwyższą. Pytanie tylko dla kogo, dodałam.

 Do apteki biegłam środkiem ulicy w nadziei, że zatrzymam jakiś patrol i może mnie nawet kawałek podrzucą. Biegłam z powrotem modląc się, żeby dziecko przeżyło. Był to mój największy maraton. Tym trudniejszy, że powrotna droga wznosiła się dosyć mocno. Patrole zjeżdżały na bok. Żaden się nie zatrzymał, choć machałam rękoma.

 Kilka tygodni później przyszło pismo, wzywające mnie do powrotu do pracy. To znaczy miałam przybyć na tak zwaną weryfikację. Przybyłam. Wzięłam ze sobą druty i włóczkę i czekając z kolegami na wezwanie przed wysoką komisję, robiłam na drutach szalik. Skupianie się na ściegu oszczędziło mi nerwów, które były udziałem wszystkich pozostałych.

W komisji siedzieli nasi dwaj dyrektorzy: Urbanek i Klimek oraz szef miejscowego urzędu cenzury ryży Favre i jeszcze jakiś supertajny esbek z miną śniętej ryby, którego widywałam w gabinecie naczelnego już kilkakrotnie w ciągu ostatniego roku. Zapytali mnie przebiegle czy mam zamiar być wierna linii dyrekcji rozgłośni, linii przywódców państwowych (Orła WRONA nie pokona!) i przestrzegać dekretów. Na co odrzekłam, że przecież moim obowiązkiem jest służenie polskiej demokratycznej racji stanu, bo jestem przecież w służbie społecznej w imię egzystencji niezawisłego państwa polskiego, ściśle określonej konstytucją. Czy konstytucja została zniesiona, proszę pana? Pozostaje mi wierzyć, że zarówno dyrekcja, jak i decydenci rozumieją swoją służbę dla społeczeństwa w ten sam sposób. A jeżeli w ten sam sposób, to znaczy, że jesteśmy zgodni co do meritum. A jeżeli pan, panie redaktorze naczelny, pojmuje swoją misję inaczej, to proszę mi wytłumaczyć, jak Pan ją pojmuje? Chciałabym dowiedzieć się, czy istnieje różnica pomiędzy pojmowaniem naszej pracy przez pana i przeze mnie i na czym ona polega?
    
Komisja nie miała do mnie więcej pytań i naczelny nie pragnął mi niczego tłumaczyć. Zostałam odwieszona. Niestety, na czas krótki.


6.12.2011

Szaleństwo włosko-niemieckie: Bugatti L'Or Blanc


To lubię! Luksusowe szaleństwo najwyższego stopnia w czasach kryzysowego dołowania! Hopla, jeszcze żyjemy!
I kto by się spodziewał? Włosi? Wiadomo! Ale Niemcy? Tymczasem ten cud powstał dzięki zjednoczonym siłom włosko-niemieckim i to w zupełnie odwrotnej kolejności ról, aniżelibyśmy myśleli: oto włoska myśl inżynierska i niemiecki design. Politycy się kłócą, a fachowcy współpracują. 

Fani wiedzą już od listopada, kiedy go odsłonięto, niektórzy od lipca tego roku, kiedy go ukończono – Mesdames et messieurs – et voilà! Bugatti L’Or Blanc – Bugatti Białe Złoto! Dzieło sztuki, które rozwija szybkość ponad 400 km/h zaprojektowane na bazie legendarnego modelu Veyron przez projektanta firmy Bugatti Achima Anscheidta. Cała karoseria, także częściowo w środku, wykonana jest z PORCELANY przez berlińską firmę z najlepszymi tradycjami KPM (Königliche Porzellan-Manufaktur Berlin). I to właśnie krucha porcelana nazywana od początku (kto wie, dlaczego?) Białym Złotem i jej nowe właściwości stanowią to coś cudownego, co zachwyca.

Fachowcy z KPM w Berlinie przeszli samych siebie. Choćby tylko dlatego, że porcelana traci w trakcie jej wypalania ok. 20% masy. Podczas wypalania poszczególnych precyzyjnych elementów trzeba było ten fakt uwzględnić. Za którym razem się udało? Tego twórcy nie zdradzają. Zastosowanie porcelany zaplanował i przeprowadził rzeźbiarz Rembrandt Bugatti oraz jego brat Ettore, który współpracował przy stworzeniu zachwycającej maskotki pochodzącej z modelu Bugatti Royal – stojącego na jednej nodze słonia z podniesioną trąbą, który został wmontowany na porcelanowej tablicy oddzielającej oba białe skórzane fotele. Nigdzie nie spotkałam informacji, ile to cudo waży....
Cena? 1,65 miliona euro. Drobiazg! Dla chcącego nic trudnego! Tym bardziej w czasach kryzysu i inflacji!
Popatrzeć można za darmo.



4.12.2011

1.12.2011

Charles Craftword napisał Sikorskiemu berlińskie wystąpienie?



Na tytułowe pytanie można odpowiedzieć samemu. Wystarczy pobrać ze strony Ministerstwa Spraw Zagranicznych zamieszczone tam wytąpienie pana ministra Sikorskiego, co radzę natychmiast uczynić, bo zapewne zaraz zniknie:


Proszę otworzyć dokument, następnie kliknąć nań prawym klawiszem, następnie kliknąć na "Properties" (Właściwości) i przyjrzeć się uważnie. Widzicie Państwo to samo, co ja? Prawidłowo sporządzony dokument w dziale „Properties“ posiada tytuł oraz autora. Mowa Radosława Sikorskiego została zatytułowana „More Europe“, a jako autor figuruje Charles Crawford. Kim jest spin-doktor Sikorskiego?
Jak sam podaje w biograficznym wpisie na Wikipedii , jest to były ambasador wielkiej Brytanii w Polsce (do 2007 roku), przedtem dwukrotny ambasador w Belgradzie, a jeszcze przedtem zawodowy pisarz przemówień na służbie Jej Królewskiej Mości. Przede wszystkim najogólniej mówiąc – jest to wesoły chłopak, który dobry dowcip ceni sobie nade wszystko. I tak – wedle własnych słów-wsławił się tym, że w Belgradzie przybył na pewne przyjęcie biznesowe w towarzystwie dwóch kangurów, które wypożyczył z miejscowego ZOO, jak ten hollywoodzki dobry szeryf ściągał podobno na siebie lokalne gromy walcząc zawzięcie w Belgradzie, Sarajewie i Podgoricy z zorganizowaną przestępczością, a jego największe dyplomatyczne osiągnięcie, to zaproszenie do swojej rezydencji sporej grupy brytyjskich kiboli, którzy przyjechali na mecz Newcastle United – Partisan Belgrad, a którym miejscowa policja zabroniła (nie bez kozery) opuszczać hotel.
Charles Crawford po swoim przejsciu na emeryturę w r. 2007 dorabia sobie jako konsultant i spin-doktor (m.in. całego rządu Malty)w dziedzinie dyplomacji

Sprawa autorstwa berlińskiego wystąpienia Radosława Sikorskiego wzbudziła spore zainteresowanie zachodnich mediów. Charles Crawford zapytany wprost, odpowiedział na Twiterze zgodnie z najlepszymi zasadami sztuki dyplomacji:

Did I write Radek Sikorski's awesome Berlin speech?!? No. He
did. 
http://t.co/E5f4N6MF

Czy to ja pisałem wspaniałe przemówienie Radka Sikorskiego w Berlinie? Nie.
To on pisał.

No doubts. I dlatego zgodnie z najlepszymi zasadami sztuki dyplomacji wierzymy tylko informacjom zdementowanym.
I jeszcze zupełnie nieistotny drobiazg na koniec.
Obowiązkiem niemieckich polityków jest używanie w publicznych wystąpieniach macierzystego języka. Nie chodzi tu nawet o szacunek do własnego języka, ale przede wszystkim o polityczną odpowiedzialność urzędników państwowych, którzy w pierwszej kolejności mają powinności wobec własnego narodu. Mało kto w tych sferach tak doskonale włada obcym językiem, aby nie zaistniało niebezpieczeństwo błędnego jego użycia. A wtedy trudno się wyłgać. Jeśli natomiast coś we własnym języku powiedziane jest niezbyt zgrabnie, idzie to zawsze na konto tłumaczy.
Podobny obowiązek mają politycy francuscy, brytyjscy, amerykańscy, rosyjscy i... długo by jeszcze wyliczać. Mowa Radosława Sikorskiego wygłoszona została po...angielsku. Jakie są rządowe przepisy w tym względzie? To nie jest sprawa protokołu dyplomatycznego. Polski Minister Spraw Zagranicznych jest - zdaje się - wciąż jeszcze na służbie narodu polskiego. Pensję płacą mu polscy podatnicy. Czy ktoś płaci mu więcej?