12.10.2011

Dlaczego Polacy, podobnie jak Niemcy, w większości nie głosowali?


Wybory parlamentarne w Niemczech we wrześniu 2009 r. dobitnie pokazały, że kryzys , w jakim pogrąża się to państwo ma podłoże stricte polityczne. Podobnie jak Niemcy, Polacy mają groteskowo minimalny wpływ na to, kto i jaką politykę bądzie w ich ojczyźnie prowadził. 

Poniżej zamieszczam analize przyczyn takiego stanu rzeczy w Niemczech, którąnapisalismy ze śp. Edwardem Klimczakiem  bezpośrednio po niemieckich wyborach parlamentarnych jesienią 2009 r. W Polsce system wyborczy jest nieco inny, ale zasadniczo jest to także system partyjny, który zakłamuje prawdziwy stan rzeczy, pozwala przegranym politykom na dożywotny benefis, a partiom bez społecznego poparcia na nieuzasadnione żywienie się pieniędzmi podatnika. Skoro w Polsce aż PONAD POŁOWA wyborców została w domu, to o czymś to świadczy.... Zanim nam to wyjaśnią lotni analitycy (ha-ha!), proponuję przyjrzeć się, na czym polega "udział" wyborców w polityce w Niemczech. Słowem- dlaczego zostali sprowadzeni do roli bezwolnego "mięsa armatniego" w "demokratycznym procesie wyborczym".

Z 62,2 milionów zdyscyplinowanych niemieckich wyborców ponad 18 milionów nie poszło  we wrześniu 2009 r. do urn, co stanowiło najniższą w historii wyborów do Bundestagu frekwencję. Jest to fakt godny analizy. Z całą pewnością nie dokonają jej jednak ani wygrani, jak Angela Merkel (CDU/CSU) i Guido Westerwelle (FDP) ani przegrani, jak Frank-Walter Steinmeier (SPD) politycy.

Podstawą sprawnego funkcjonowania państwa jest ordynacja wyborcza. Decyduje ona o wyborze elit politycznych. Jest sprawą naczelnej wagi, czy władza pochodzi od narodu czy odwrotnie, władza jest zawłaszczona przez wąskie grupy polityczno-gospodarcze, czy nawet pojedyncze osoby. W mieszanej ordynacji proporcjonalno-większościwej, takiej, jaka obowiązuje w Niemczech władza spoczywa w ręku wąskich grup, które się przez dziesięciolecia nie zmieniają wymieniając jedynie stołki, lecz oczywiście uzupełniają swoje szeregi. (Helmut Kohl zasiadał w Bundestagu od 1976 do 1998 roku, w tym ostatnie 16 lat jako kanclerz, minister pracy Norbert Blum od 1972 do 1998 roku). Proporcjonalno-większościowa ordynacja zapewnia im tę luksusową, bo dobrze smarowaną publicznymi pieniędzmi kontynuację. Przy czym mało który wyborca w Niemczech wie, na czym właściwie polega nieustannie powtarzający się co 4 lata deasaster: politycy niepopularni, którzy ledwo przeszli w wyborach lub wręcz przegrali w swoim okręgu wyborczym, mimo to trafiają do parlamentu. Parlament (Bundestag) z kolei, pomimo oficjalnych 598 miejsc puchnie co kadencję o kilkadziesiąt dodatkowych miejsc zwanych „mandatami nawisowymi”(tzw. Überhangsmandate) powstającymi w przypadku otrzymania większej ilości tzw. pierwszych, czyli bezpośrednich głosów. W tym roku jest ich aż 24 i otrzymała je Unia CDU/CSU, która inaczej nie uzyskałaby większości. Pomimo fanfar sukcesu faktem jest, że CDU/CSU razem z FDP nie uzyskały zwykłej większości podczas wyborów i dopiero 24 dodatkowe „mandaty nawisowe” zapewnią im komfortowe 322 miejsca w przyszłym, liczącym 622 foteli Bundestagu.
Zastanawiające też, dlaczego Bundestag liczy ustawowo 598 miejsc, skoro w Niemczech jest 299 jednomandatowych okręgow wyborczych? Kto zajmuje dodatkowe 299 (teoretycznie, bo praktycznie w najbliższej kadencji o 24 więcej) miejsc?
Amerykanie, zaprowadzając w Niemczech po II wojnie demokrację własnego sznytu przycięli ją według stopnia swojego zaufania (czy raczej nieufności) do kondycjonowanego 13 lat przez nazizm społeczeństwa. Dlatego wybory przebiegają w podwójnym trybie: oddaje się dwa głosy – pierwszy bezpośrednio na konkretnego kandydata z własnego okręgu wyborczego (nie brakuje tu nazwisk „przywiezionych w teczkach”), drugi natomiast oddaje się na jedną z partii. W Niemczech działa pięć dużych partii (w tym Unia dwóch partii: CDU/CSU) i 22 mniejsze. Aby przebić się do Bundestagu muszą one pokonać w wyborach 5-procentowy próg zdobytych głosów, co im sie prawie nigdy nie udaje. Ich głosy są po wyborach przydzielane zwycięskim dużym partiom.
Partie pół roku przed wyborami (u nas na 2-1 miesiąca) układają swoje własne listy kandydatów w poszczególnych krajach związkowych czyli skonfederowanych landach. Jak to się odbywa? 
Przyjrzyjmy się np. partii FDP (ogółem 64 tys. członków) w samodzielnym landzie - samym Berlinie.Otóż w marcu 2009 r.odbyła tu konferencja wyborcza, w której wzięło udział 347 delegatów. Wybrali oni 11 kandydatów na landowa liste partyjna, podobnie jak robi to każda partia we wszystkich landach. Czyli owe 347 osób definitywnie zdecydowało, kto z ramienia FDP może zostać deputowanym i będzie przez 4 następne lata decydować o losie kraju.
Po głosowaniu wiadomo, że z listy tej trzy pierwsze osoby weszły do Bundestagu. Identycznie stało się w innych landach. Ostatecznie z list landowych weszlo do przyszłego Bundesatgu 93 kandydatow FDP. Zaden z nich, w tym również przyszły wicekanclerz Guido Westerwelle, nie zdobył mandatu bezpośredniego, zatem nikt z deputowanych z ramienia partii FDP nie otrzymał zwykłej większości głosów w swoim okręgu wyborczym. Jest to niewąpliwie osobista porażka każdego z kandydatów.
Mimo to bezpośrednia perosnalna decyzja wyborców nie miała żadnego znaczenia. FDP odniosła największy w swojej historii sukces, bo głosowało na tę partię więcej osób, niż kiedykolwiek dotąd.
To samo odnosi się do partii Zielonych, gdzie tylko jeden kandydat spomiędzy 68 zdobył mandat bezpośredni, tzn. wszedł do Bundestagu z woli wyborców w swoim okręgu. W demokracji brytyjskiej obie partie musiałyby po takim wyniku zniknąć. W Niemczech mają się świetnie i...hucznie świętują sukces.

Wiadomo, że o uplasowaniu na czołowych miejscach na listach partyjnych decydują układy wewnątrzpartyjne i koterie. Jeżeli elektorat nie wybierze czołowego funkcjonariusza partyjnego w jego jednomandatowym okręgu wyborczym, to ma on tak czy inaczej zapewniony już pół roku wcześniej błękitny fotel w Bundestagu z tytułu pierwszego albo jednego z pierwszych miejsc na liście partyjnej. Tak właśnie stało się z Ursulą von den Leyen (CDU)- ministrem ds rodziny oraz  „czerwoną” Heidi Wieczorek-Zeul (SPD) – ministrem ds pomocy rozwojowej. Obie  panie  przegrały wybory w swoich okręgach wyborczych, ale mając pierwsze miejsca na listach landowych i tak trafily do Bundestagu. Demokracja?
 Landowe listy partyjne dużych landów i czołowych partii mogą liczyć nawet po kilkadziesiąt nazwisk, ale najważniejsze są pierwsze miejsca. Np. w Hesji lista socjaldemokratów liczyła aż 42 nazwiska. Tylko 10 pierwszych kandydatów przeszło przez głosowanie na konferencji wyborczej. Dalsze 32 nazwiska zostały ustalone przez prezydium i zebranych.Ot, po prostu tak. W˛ten sposób niewielkie gremium zdecydowało o obsadzeniu pokaźnej liczby miejsc w parlamencie!

Gdy jednak nazwisko na liście partyjnej nie znalazło się wystarczająco wysoko, lub zupełnie zabrakło dlań na niej miejsca, to zdarzają się nawet prominentnym politykom przykre wpadki. Tak było z kandydatem Zielonych pochodzenia tureckiego Cemem Özdemirem, drugim, równolegle z Claudią Roth szefem tej partii, który – nazbyt pewny swego - nie zadbał o miejsce na liście partyjnej i przegrał z kretesem w jednomandatowym okręgu wyborczym w Stuttgarcie postając w ten sposób na lodzie (w"nagrodę" robi karierę w Brukseli).
 Przykład ten ujawnia jeszcze inny, być może najgorszy w całym wątpliwym przedsięwzięciu, jakim są wybory do Bundestagu, mechanizm. Otóż posłowie, szczególnie ci, którzy wchodzą do parlamentu z list partyjnych, w ogóle nie rozliczają się przed wyborcami, tylko przed swoimi partyjnymi bossami, od których widzimisię zależy ich miejsce na partyjnej liście kandydatów. Nie ponoszą żadnej politycznej odpowiedzialności z tytułu swojej działalności, a ich opustoszałe biura poselskie, których prawie nigdy nie odwiedzają, z większym pożytkiem możnaby przerobić na schroniska dla coraz liczniejszych bezdomnych. Najwyżsi funkcjonariusze partyjni są jednocześnie dobrze uplasowani w strukturach administracyjnych i gospodarczych lub przez nie mocno (w tym finansowo) popierani. Jest to sytuacja z gruntu inna, aniżeli w demokracji brytyjskiej, gdzie każdy deputowany musi troszczyć się w pierwszej kolejności o swoich bezpoórednich wyborców i rozliczać się przed nimi. Nic więc dziwnego, że z wyborów na wybory coraz więcej elektoratu „głosuje nogami” nie idąc do urn. Przed tygodniem o dwa miliony więcej osób niż przed 4 laty zrezygnowało ze swojego prawa wyborczego.

Partie w Niemczech przeżywają od kilkunastu lat egzystencjalny kryzys. Szeregi największych topnieją na potęgę. Tymczasem, zgodnie z systemem partyjnym, jaki obowiązuje w niemieckim systemie wyborczym zaledwie 2,2 procent elektoratu jaki stanowią członkowie partii decyduje o sposobie i warunkach życia ponad 80-milionowego społeczeństwa. Przy czym, jak na wyżej podanym przykładzie berlińskiej FDP i heskiej SPD widać – praktycznie decydują o tym elity partyjne, a więc zupełnie znikomy odsetek. Partyjne doły jak zwykle potakują.
 Wszyscy w Niemczech, na czele z Trybunałem Konstytucyjnym od lat wiedzą o niemieckiej ordynacji wyborczej, że jest ona "arbitralna", "bezsensowna" und "sprzeczna z konstytucją" (cytaty za niemieckim Trybunałem Konstytucyjnym). Jednak to, czy przyszły parlament, a z nim nowy rząd został wybrany arbitralnie i sprzecznie z konstytucją -nie ma to, jak się okazuje, dla jego legitymizacji większego znaczenia. Co prawda niemiecki Trybunał Konstytucyjny nałożył na prawników obowiązek poprawienia systemu wyborczego do roku 2011, jednak ludzie, którzy zasiądą w fotelach deputowanych i ministerialnych na najbliższą oraz na dalsze kadencje byli, są i z pewnością pozostaną ci sami i tacy sami: dalecy od swojego elektoratu i od rzeczywistości partyjni funkcjonariusze, zajęci zabieganiem o utrzymanie fotela. Wybrani zostaną przypuszczalnie przez jeszcze mniejszą ilość wyborców. Schemat ten będzie powatrzać się tak długo, dopóki prawodawcy nie uznają, że nie pół, lecz cały Bundestag powienien być wybierany poprzez jednomandatowe okręgi wyborcze, a nie ustanawiany przez partie.

Czekam teraz niecierpliwie, aż ktoś przeprowadzi podobną analizę procedur wyborczych w Polsce. Szczególnie frapuje mnie pytanie - jaki procent elektoratu w Polsce stanowią partie polityczne, które zapełniają swoimi członkami wysoko dotowane ławy w sejmie i Senacie i decydują o być albo nie być całego narodu? Niesttey, na żadnej ze stron internetowych polskich partii politycznych nie można dowiedzieć się, ilu liczą członków. Można zatem mniemać, że nie mają one żadnego mandatu do monopolistycznego sprawowania władzy. 


8.10.2011

1984-kiszczakowców geszeft z bronia,cadillackiem i kalendarzami playboya


"W ciemną noc tuż przed świtem 21 lutego, kiedy pilot i dwaj mężczyźni ładowali ciężkie drewniane skrzynie do prywatnego odrzutowca stojącego na skraju międzynarodowego portu lotniczego im. J.F.Kennedy’ego w Nowym Jorku, przez płytę lotniska przemknął samochód pełen uzbrojonych celników, który zahamował gwałtownie tuż przy samolocie. Przez moment konfrontacja była napięta, ale obeszło się bez użycia siły. Po rozbiciu skrzyń celnicy znaleźli mnóstwo broni, amunicji, sprzętu paramilitarnego i elektronicznego, w tym także urządzenia, które jeden z celników określił, jako "gadżety jak z Jamesa Bonda"“ - pisał 4 marca 1984 reporterNew York Times, Robert D. McFadden


Spektakularny sukces amerykańska służba celna zaprezentowała dopiero10 dni później na konferencji prasowej na Manhattanie. Dziennikarzom zademonstrowano niezwykle urozmaicony ładunek, w tym 500 pistoletów automatycznych „Ruger”, 100 tys. sztuk amunicji, pokaźną liczbę noktowizorów i lornet noktowizyjnych, urządzenia do blokady dróg z kolcami do przebijania opon, paralizatory bydła stosowane również do rozbijania demonstracji lub torturowania aresztowanych, urządzenia podsłuchowe i antypodsłuchowe, teczki z ukrytymi mangnetofonami, kuloodporne kamizelki, specjalne pojemniki na dokumenty, itp. Szczególny podziw reporterów wzbudził zdolny do rozbijania barykad opancerzony Cadillac z kuloodpornymi szybami, zaopatrzony w rozpylacz oleju pod koła ścigających samochodów oraz wyrzutnię granatów dymnych i zapalających. Salwę śmiechu reporterów nie znających realiów wschodnioeruropejskich wywołała informacja, że w transporcie znaleziono także tuzin kalendarzy Playboya.

Była to pierwsza w historii USA próba nielegalnego przerzutu broni do Polski – stwierdziłszef nowojorskiego biura Służby Celnej USA Patrick O’Brien prezentując łup szacowany na około milion dolarów.

Według prowadzącego sprawęoficera Straży Celnej Edwarda C. Romeo, skonfiskowany ładunek – jak wynikało z dokumentacji - został bardzo korzystnie nabyty za 187 tys. dolarów i po przeszmuglowaniu do Warszawy, miał być sprzedany polskim agendom rządowym za milion dolarów. Przebicie ponad pięciokrotne. Prokurator Stanów Zjednoczonych dla dystryktu wschodniego Nowego Jorku, Raymond J. Dearie podkreślił, że przesyłka„nie była przeznaczona dla zwolenników„Solidarności,”zdelegalizowanej polskiej organizacji związkowej posługującej się od dawna metodami pokojowymi”.

*

Utrzymywanie akcji w tajemnicy przez 10 dni było uzasadnione. Jeden z nadawców transportu, obywatel USA Salomon Schwartz, przebywał akurat w Warszawie i trzeba było zaczekać na jego powrót. Aresztowano go w biurze, skąd zabrano całe pudła dokumentów.

Schwartz był znanym celnikom przekrętnikiem i miał sporo kontaktów z mafią, a więc wzięto go pod obserwację i objęto podsłuchem. Drugiego lutego 1984 r. nowojorscy celnicy nagrali w motelu „Hilton” przy lotnisku w Nowym Orleanie ponad trzygodzinną rozmowę Schwartza z pilotem o nazwisku Joseph Haas i dwoma innymi mężczyznami, których tożsamości nie ujawniono.

W rozmowie Schwartz poinstruował Haasa, by po załadowaniu frachtu na nowojorskim lotnisku JFK, poleciał do Londynu i odebrał 1000 pistoletów maszynowych Heckler & Koch. Z Londynu miał poleciać do Belgii i zabrać 33 skrzynie z pistoletami i 74 skrzyń z amunicją. Tak skompletowany transport miał trafić do Warszawy.

WedługRomeo „Schwartz zeznał, że miał polecieć tym samolotem do Polski i spotkać się z polskimi przedstawicielami, z którymi prowadził negocjacje od roku”. Romeo wyjaśnił, że zgodnie z listami przewozowymi przesyłka była przeznaczona dla Meksyku, do którego dostawy broni były legalne. Schwartz miał zeznać, że posiadał podpisane zamówienie rządu meksykańskiego oraz, że uzyskał zezwolenie Departamentu Stanu na jej transport do Meksyku. W podsłuchanej rozmowie Schwartz zapewniał Haasa, że papiery frachtowe są w porządku i tego ma się w razie czego trzymać. Co ciekawe, amerykańska Służba Celna nie aresztowała ani pilota, ani dwóch pomagających przy załadunku mężczyzn.

Po konferencji prasowej szefa biura celnego O'Briena i celnika Edwarda D.Romeo media amerykańskie zaczęły drążyć sprawę, która trafiła na czołówki dzienników telewizyjnych i radiowych oraz na pierwsze strony gazet i czasopism. Niektórzy publicyści zdumiewali się, że władze PRL podjęły ryzyko przemytu mając dostęp do arsenału ZSRR.
Tymczasem w Warszawie na najwyższych szczeblach wybuchła awantura, której odgłosy nie wydostały się jednak za mury Komitetu Centralnego i budynków MSW oraz MSZ. Doniesienia medialne ukazujące się w USA były skrupulatnie zbierane, tłumaczone i rozsyłane zgodnie z limitowanym rozdzielnikiem. Dokumenty znajdujące się w Instytucie Pamięci Narodowej w zbiorze pod sygnaturą BU 02015/21, otrzymywali „towarzysze”: Jaruzelski, Czyrek, Olszowski, Główczyk, Kiszczak, Siwicki, Bednarski, Rakowski, Dęga, Jachacz, Urban, Pożoga,Użycki, Misztal, Sarewicz, Kucza, Wiejacz, Dembowski, Frąckiewicz, Gorzelańczyk, Kinast, Kohorewicz, Pichla i Wykrętowicz. W USA huczało, a w polskich mediach panowała głucha cisza. Po podaniu wstępnej informacji przez agencję Reutersa 1 marca 1984 r. korespondenci amerykańscy w Warszawie zarzucili pytaniami rzecznika prasowego rządu, Jerzego Urbana. Ten swoim zwyczajem zbył ich twierdząc, że tobzdura albo jakaś prowokacjaoraznie jestem w stanie powiedzieć nic więcej.Urban zaklinał się, że”o całej sprawie dowiedzieliśmy się wyłącznie z prasy.''
Możliwe, że Urban wyjątkowo mówił prawdę, ale warto przypomnieć, że przesłuchiwany przez FBI Schwartz zeznał, iż co najmniej od roku prowadził negocjacje z przedstawicielami polskiego rządu i przyjeżdżał w tym celu do Warszawy. Co więcej, dał do zrozumienia, że sprawa ma drugie dno i była nadzorowana przez amerykańskie służby wywiadowcze.

*

Kim byli aresztowani nadawcy transportuoskarżeni o sekretne działania w celu pogwałcenia ustawy o kontroli eksportu broni?
Urodzony w 1935 roku w Austrii Salomon Schwartz był dyrektorem zarejestrowanej na Manhattanie firmy o szumnej nazwie Global Research & Development. Jego równolatek, przyjaciel i partner w tej transakcji Leonard Berg był prezesem firmy HLB Security Electronics Ltd. handlującej policyjnym sprzętem technicznym. O obu mówiono, że mają powiązania z izraelskim Mossadem. Co najmniej od 1982 roku utrzymywali też kontakty handlowe z „drugą stroną barykady”, a konkretnie z warszawskim biurem Rewolucyjnej Rady al Fatah, czyli organizacji terrorystycznej kierowanej przez Abu Nidala. Było to ugrupowanie uważane wówczas za najgroźniejsze na świecie, a jego fasadą była m.in. firma SAS Foreign Trade & Investment mieszcząca się w gmachu Intraco przy ul. Stawki 2. Dyrektorami SAS byli Szakir Farhan, Samir Nadżmeddin oraz Adnan al-Banna. W owym czasie nazwiska Szakir Farhan używał Abu Nidal, który mieszkał w Warszawie przy ulicy Bagno 3 m. 24. Samir Nadżmeddin kierował finansami Rady Rewolucyjnej, zaś Adnan al-Banna był bliskim krewnym Abu Nidala, bowiem jego prawdziwe nazwisko brzmiało Sabri al-Banna.
Organizacja terrorystyczna Abu Nidala uzyskała schronienie w Polsce w zamian za obietnicę, że nie będzie organizowała akcji zbrojnych na terenie naszego kraju. Dżentelmeńska umowa przewidywała też wymianę dobrych usług. Jedną z nich było złożone u Schwartza i Berga zamówienie z 1982 roku na broń i sprzęt z USA, Wielkiej Brytanii i Belgii. Według informacji amerykańskich broń i sprzęt przeznaczony był dla terrorystów, a zamówienie firmowało polskie Ministerstwo Obrony Narodowej. Transakcję obsługiwał Bank of Credit and Commerce International SA z siedzibą w Londynie, który zwrócił się do swego agenta w Genewie, żeby wystawił odpowiednie listy kredytowe. Genewski agent, który był lojalnym poddanym królowej Elżbiety II, dopatrzył się w dokumentach, że transport broni, w tym pistolety maszynowe z Londynu, mają trafić do komunistycznej Warszawy, a więc popędził do brytyjskiego konsulatu. Tam wyjaśniono mu, że „przebywa w towarzystwie bardzo niebezpiecznych ludzi”, co może świadczyć, że służby brytyjskie miały transakcję na oku.

Niepowodzenie w Genewie zmusiło organizację Abu Nidala, Schwartza, Berga oraz ich partnerów do szukania nowego kanału i przerzucenia transportu broni z dokumentami wystawionymi jako eksport do Meksyku. Zachowane w IPN dokumenty świadczą, że Schwartz i Berg byli dość dobrze znani w Biurze Radcy Handlowego w Nowym Jorku, a także w Warszawie. Najlepiej jednak znany był ich wyłączny przedstawiciel na Polskę Rubin Pizem, który w dziwny sposób wyśliznął się FBI.
*
Rubin Pizem (lub Piżem) to postać barwna, o czym wiedzieli już od końca lat 50-tych funkcjonariusze polskiego MSW: syn Chaima i Zofii Turkisz, urodzony w Przemyślanach w 1930 r. ukończył wyższe studia historii Ukrainy na Uniwersytecie Lwowskim.W marcu 1947 r. pozyskany został przez sowiecką KGB i otrzymał kryptonim „Piero”(Pióro), a rok później wskutek jego donosów aresztowano młodzieżową grupę OUN. W 1957 roku z matką i siostrą repatriował się do Polski i zamieszkał w Szczecinie, gdzie oficjalnie pracował w Wyższej Szkole Pedagogicznej , a mniej oficjalnie był informatorem ambasady Izraela. W latach 1960-63 r. gromadził i przekazywał informacje dotyczące nastrojów i działalności osób narodowości żydowskiej na terenie Szczecina, ale nie tylko, bo dokumenty dowodzą jego bliskich kontaktów z niejakim Szymonem Szechterem znanym z procesu Niny Karsow i jej późniejszym mężem.

W grudniu 1964 roku Rubin Pizem wyjechał na pobyt stały z siostrą-dziennikarką do USA, gdzie wymienił paszport emigracyjny na konsularny. Dokumenty wskazują na jego bliskie kontakty z attaché handlowym w Nowym Jorku Adamem Studentkowskim . W notatce dla warszawskiej centrali sporządzonej w 1982 r. nowojorski radca handlowy Andrzej Wójcik pisał, że Pizem„robi wrażenie człowieka nie czującego się dobrze w ortodoksyjnym środowisku żydowskim, w którym pracuje. Nie wydaje się być dobrym handlowcem. Dotychczasowe próby zrobienia w imieniu firmy interesów z Polską zakończyły się niepowodzeniem. Obecnie próbuje coś zrobić we własnym imieniu z cichym wspólnikiem dysponującym pieniędzmi. W szczególności zamierza założyć jakieś przedsiębiorstwo polonijne, w związku z tym wyjeżdża do Polski, gdzie chce omawiać sprawę z Inter-Polcom”

Według raportów Biura Radcy Handlowego, Pizem od wielu lat reprezentował firmę Ramlu Trading Corp. w rozmowach z wieloma polskimi spółkami handlu zagranicznego, m.in. DAL, Baltoną,Varimexem i Textilimpexem. Z komfortowego pokoju w warszawskim hotelu Victoria w 1982 r. pośredniczył w bezowocnych rozmowach na temat uruchomienia w Polsce produkcji kaset video, które miały być tańsze od tajwańskich oraz w imporcie do USA polskiej wódki i kryształów. Spotykał się z tego i zapewne innych powodów z przedstawicielami polskich „central” czyli – jak wówczas przypuszczano, a dziś, dzięki „Raportowi o rozwiązaniu WSI” wiadomo - spółek handlu zagranicznego opanowanych przez wojskową agenturę żądną szybkich pieniędzy. Co najmniej od 1983 r. reprezentował firmę Schwartza „Global Research & Development”, w imieniu której chciał sprzedawać Polsce bułgarskie papierosy i nigeryjskie pieniądze „nire”.Transakcje nie doszły jednak do skutku.

W dniu wpadki na lotnisku JFK Rubin Pizem towarzyszył Salomonowi Schwartzowi w podróży do Warszawy, gdzie obaj rzekomo uczestniczyli w obchodach rocznicy powstania w Getcie (w końcu lutego!). Schwartz został aresztowany natychmiast po powrocie do USA, natomiast Pizem kilka dni później zgłosił się do nowojorskiego konsulatu PRL po ponowną wizę do Polski, był bowiem„zainteresowany niektórymi tematami realizowanymi przez Instytut Mechaniki Precyzyjnej”. Być może chciał ustnie poinformować o tym, co się stało na lotnisku JFK, a może dowieźć kalendarzePlayboya, na które czekali warszawscy partnerzy. Dla I Departamentu MSW Rubin Pizem był jednak chwilowopersona non grata.„Przyjazd Rubina Pizema uważamy za niewskazany, a nawet szkodliwy”- informował zastępca naczelnika płk. St. Streja.

Decyzję wkrótce cofnięto. Najwidoczniej niektóre geszefty Rubina Pizema opłacały się polskim partnerom, bo wizy wjazdowe wystawiano mu w następnych latach bez przeszkód, nawet, jeżeli musiał po nie czasem pojechać aż do Mediolanu. W uzyskaniu wiz pomagał mu m.in. Jerzy M. Nowak - ówczesny przedstawiciel PRL przy ONZ (wcześniej w Buenos Aires i Wiedniu), a w nowszych czasach ambasador RP w Hiszpanii i w Brukseli przy Radzie Północno-Atlantyckiej NATO.

KontaktyPizema z polskimi partnerami rozwijały się aż do końca istnienia PRL .„ W odpowiedzi na wasz szyfrogram informujemy, że handlowcy na ochranianym przez nas obiekcie są zainteresowani jego przyjazdem i uważają, iż wizyta ta może przynieść pozytywne rezultaty kontraktowe” - pisał 26 marca 1987 r. naczelnik wydziału V-1 SUSW ppłk. R.Janczura do szefa wydziału X departamentu I MSW.

*

Trzy tygodnie po ujawnieniuprzemytu na lotnisku JFK okazało się, że geszeft z bronią, Cadillackiemá la „James Bond” i kalendarzami Playboya miał być jeszcze bardziej rentowny. Mało brakowało, a byłby to interes życia nie tylko dla Berga, Schwartza i Pizema, ale i dla paru osób w Warszawie. Po ile "chodził"wtedy dolar?

Sieć telewizyjna ABC w głównym wydaniu dziennika 19 marca 1984 r. podała nowe elementy powołując się na niezidentyfikowane źródła rządowe w Waszyngtonie. Zapis wiadomości znalazł się w szyfrogramie nr 2146 ambasady PRL z Waszyngtonu sporządzonym przezZiemowita”, a podpisany przez „Finleya”. Kurier przywiózł go do Warszawy dopiero 4 kwietnia.„ Transport broni do Polski miał być zapłatą z góry za dwa nowe modele czołgów radzieckich z pancerzem wykonanym z nowego stopu z tytanu, które dwaj handlarze bronią mieli otrzymać w zamian. Czołgi te miały być wywiezione z Polski na pokładzie samolotu Boening 747. Defence Intelligence Agency przy Pentagonie wiedziała o tej transakcji i nie nałożyła embarga na sprzedaż broni. DIA zapłaciłaby miliony dolarów za te czołgi po ich sprowadzeniu do do USA, gdyż jest zainteresowana ich nowym pancerzem. Urząd celny po odkryciu operacji był gotów na przepuszczenie transportu do Polski, gdyby otrzymał taki sygnał z DIA. Sygnał ten jednak nigdy nie nadszedł z uwagi na drażliwy charakter przedsięwzięcia.
Rzecznicy Pentagonu i Urzędu Celnego odmówili komentarza na ten temat. Pentagon nadal jest zainteresowany sprowadzeniem tych czołgów. Z uwagi na rozgłos wokół tej sprawy nie należy jednak w najbliższym czasie oczekiwać ponownej próby.”
Nie wiadomo,jak informacja ta wpłynęła na stan stosunków generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka z ich mocodawcami w Moskwie. Odpowiednie dokumenty są zapewne zamknięte w dziale zbiorów zastrzeżonych IPN. Kilka lat później plotki w polskim środowisku wojskowym wspominały o jakimś sowieckim super-czołgu sprzedanym Amerykanom za okrągły milion dolarów. Po amerykańskiej i brytyjskiej stronie pojawiła się natomiast inna wersja. Zgodnie z nią to CIA zawarła cichą umowę z Nadżmedinem, że przepuści transport broni dla terrorystów do Warszawy, w zamian za co organizacja Abu Nidala wypłaci milion dolarów gotówką wskazanemu polskiemu generałowi, który za tę cenę zgodził się zdezerterować na Zachód.
*
W Nowym Jorku śledztwo w sprawie udaremnionego przemytu broni do Polski toczyło się swoim trybem przez cały następny rok. Schwartz i Berg zostali zwolnieni z aresztu za kaucją 50.000 dolarów od głowy i zapadli się pod ziemię. Reporterzy New York Timesa ustalili, że pokój nr 1600 przy 211 East 43d Street, który obaj panowie wynajmowali jako biuro, jest zamknięty. W mieszkaniu Berga przy 750 Kappock Street na osiedlu Riverdale w dzielnicy Bronx oraz w mieszkaniu Schwartza w Monsey, w stanie Nowy Jork nikt nie odpowiadał na telefony i dzwonki do drzwi.
Podczas pierwszej rozprawy 25 kwietnia 1985 r. prokurator rozszerzył zarzuty obok Berga i Schwartza na dwóch innych znanych handlarzy bronią: zastępcę Berga w firmie HLB Security Electronics Ltd, Grimma DePanicis oraz Leona Lisbonę (ur.1925) – jak się okazało – prawdziwego właściciela firmy Global Reasearch & Development. Natomiast Salomon Schwartz okazał sią być właścicielem nieujawnionej dotąd firmy Texas Armament Advisors Inc. w Bronsville w Teksasie. Przy okazji wyszło na jaw, że oskarżeni usiłowali także wysłać broń do Argentyny i Iraku. Najwidoczniej nie wszystkie przesyłki wpadały w ręce celników, skoro w owym czasie Nowy Jork był bodaj największą na świecie stacją spedycyjną dla handlarzy bronią.
Podczas gdy Rubin Pizem pod okiem MSW i MON bezpiecznie handlował z polskimi spółkami na „ochranianych obiektach”, w kolejnej odsłonie nowojorskiego procesu w marcu 1988 obrońca oskarżonych handlarzy bronią Lawrence Dubin usiłował przekonać Wysoki Sąd, że to Defense Intelligence Agency nakłoniła oskarżonych do przestępstwa proponując interes nie do odrzucenia: za dwa sowieckie czołgi T-72 z tytanowym pancerzem DIA była gotowa zapłacić od 4 do 6 milionów dolarów od sztuki. Prokurator federalny Larry H. Krantz wyśmiał argument obrony. Wyrok zapadł rok później, w czasie gdy w Polsce sprzątano po wyborach do sejmu. Berga, Schwartza i Lisbonę skazano na 10 lat więzienia za próbę przemytu broni do Polski, Argentyny i … ZSRR. Każdemu ze skazanych wyznaczono koszty sądowe w wysokości ponad 700.000 dolarów. Dwa lata później kary i koszty zredukowano w wyniku apelacji, natomiast w 1993 roku sąd Nowego Jorku ponownie zajął się polskim wątkiem w przemycie broni. Tym razem z Polski do USA. Sprawa przewinęła się przez polską prasę pod nazwą „afery karabinowej”.


3.10.2011

"Pogarda" - film dla nas czy dla nich?


 Nowy film dokumentalny duetu Dłużewska/Lichocka pt. Pogarda“ ze wszelkich miar i pomimo zasadniczego mankamentu wart jest obejrzenia. Jest to klasyczny film montażysty i tutaj jego nazwisko powinno zostać wybite tłustym drukiem- ten wybitnie utalentowany człowiek nazywa się Paweł Suchta.  Poza tym jest to film operatora i redaktora muzycznego (Michał Skarżyński.) Last but not the least jest to film pań Ewy Kochanowskiej, Ewy Błasik,  Magdaleny Merty i Małgorzaty Wypych oraz panów Melaka i Jacka Swiata.
Jest to zbiór wielu incydentów, sytuacji i aktów pogardy z jakimi zetknęły się wymienione i niewymienione tutaj osoby – najbliżsi ofiar „smoleńskiej“ tragedii ze strony przedstawicieli obecnego rządu z premierem Tuskiem na czele, czyli ludzi, którzy w moim odczuciu mają krew ofiar 10 kwietnia na rękach. Znamy te incydenty, sytuacje, sarkastyczne uwagi. Są tam np. przywołane przez pana Melaka wypowiedzi minister  Ewy Kopacz na temat zgodnej, zespołowej pracy polskich patomorfologów ramię w ramię z rosyjskimi kolegami. Pani Kopacz (lekarz z zawodu!) nie ma zapewne dzisiaj żadnych wyrzutów sumienia za tamte swoje deklaracje i bajki dla ciemnego ludu. Przypuszczam tak, bo myślę, że gdyby wyrzuty sumienia miała, to by się z nami nimi już dawno podzieliła. A nie dzieli się dlatego, że wyrzuty sumienia może mieć tylko ten, kto sumienie posiada.
Przejmująca jest samotność pana Jacka Swiata w jego niewielkim mieszkaniu we Wrocławiu – samotność człowieka doświadczonego 10 Kwietnia i nieustannie na nowo doświadczanego przez rząd, przez brukowce czy przez drwiący motłoch na ulicy, podczas gdy jednocześnie panie prezydentowe zwierzają się mediom, że w półrocznicę 10 Kwietnia  „doznały dobrych emocji“.
Doświadcza go nawet mimowolnie głupkowata wypowiedź sprzedawcy kwiatów, gdy pod okiem towarzyszącej mu kamery Jacek Swiat kupuje czerwoną różę. „Teraz tylko ładną panią trzeba poszukać“. Pan Swiat przechodzi przez ulicę i zatyka różę za tablicę upamiętniającą jego Ładną Panią. W tym miejscu kraje się serce każdego widza posiadającego serce. Jednak to łagodny i chowający swój ból najgłębiej jak można, pan Swiat potrafi w kilku słowach powiedzieć to, czego nie wyartykułował do tej pory żaden polski publicysta: cui bono? Komu w Polsce opłacił się 10 Kwietnia – żeby użyć szczególnie tutaj adekwatnego wyrażenia – za jednym zamachem?
Słowa „zamach“ pan Swiat nie używa. Nieśmiało używa go Magdalena Merta. Czemu tak nieśmiało?

Autorki filmu przywołują incydent wywołany przez krzyczącego na panią Kochanowską Tuska. Premierzy normalnie nie krzyczą. Przynajmniej podczas oficjalnych wystąpień. Dlatego wszyscy mają prawo się dziwić, a pani Kochanowska, skoro nie zamierzała premiera przekrzyczeć, mogła zrobić tylko to, co zrobiła- zabrać swoje przygotowane 42 pytania i wyjść. Ale w ten sposób nie zwycięża się najmniejszego pojedynku.

Swoją drogą, czemu aż 42 pytania? Czy dwa by nie wystarczyły? Przecież premier Tusk i tak nie miał nic do powiedzenia. Dlatego krzyczał. Psychologicznie rzecz biorąc – krzyczą na ogół ludzie winni, a nikt zdrowy na umyśle chyba nie ma wątpliwości, że Tusk otwiera Listę Winnych. Z dwóch pytań pani Kochanowskiej jedno powinno było brzmieć: „Dlaczego dotąd pan nie ustąpił?“.

Chłodna elegancja pani Kochanowskiej robi na widzach wrażenie. Ale wtedy, gdy wyraża ona lekko  obrażonym tonem zdziwienie na wołania wiadomych mendiów: „dosyć już dyktatu smoleńskich wdów“ mówiąc: „Przecież nikomu niczego nie dyktowałam“ to popełnia błąd. Otóż powinna była DYKTOWAC! Tak, smoleńskie wdowy powinny być przez ten cały czas obecne, powinny nie tylko dyktować, ale domagać się, protestować i krzyczeć głośniej niż dziesięciu Tusków razem wziętych! Bo racja moralna jest po ich stronie! Bo tego oczekiwaliby ich mężowie w zaświatach i ich dzieci tu na ziemi! A my razem z nimi! Podobnie było zresztą z rodzinami ofiar amerykańskiego 11 Września: wszyscy w bólu najpierw zamilkli. Potem powstał tzw. Sterujący (i sterowany) Komitet Rodzin 9/11, a z niego ostały się najbardziej uparte i konsekwentne cztery – cyfrą 4! - wdowy, tzw. Jersey Girls (http://en.wikipedia.org/wiki/Jersey_girls). To one doprowadziły do utworzenia Komisji Sleczej, to one wymusiły rezygnację z jej przewodniczenia Henry Kissingera (niestety, „zamienił stryjek...“), to one pilnie śledziły przekazy medialne, pisały tysiące listów i emaili do parlamentarzystów, instytucji publicznych i członków rządu, a także jeździły po całych Stanach (i jeżdżą dotąd) spotykając się z zaangażowanymi w wyjaśnienie największej po Pearl Harbour katastrofy amerykańskiej (czy nas czeka to samo?)
Okazuje się niestety, że gorset chłodnej, zdystansowanej elegancji nie owocuje niczym, co mogłoby w jakikolwiek najlżejszy sposób stawić opór pogardzie władzy. Delikatność wyszukanych sformułowań nijak się ma do ogromu arogancji tej władzy. Pani Kochanowska w 37 minucie przypomina słynne zdanie księcia Adama Czartoryskiego o tym, że znał on w Polsce tylko dwie partie-i tu pani Ewa wpada w omówienia bojąc się jednoznacznych wyrażeń: „i to pozostało w Historii: partia osób, które chcą Polski wolnej i niepodległej i partia osób, która woli podległość i zależność od innych mocarstw“. A czy nie dałoby się krócej? Czy nie dzielimy się najwyraźniej na partię polską i antypolską? Partię Polaków i partię zdrajców?
Jednoznacznych sformułowań bardzo mi w tym filmie brak. Czemu się tak czają? Czego się boją? Co jeszcze mogą stracić? Własne życie? Zycie dzieci? 

Brakuje mi także w filmie twarzy Ofiar: śp. Janusza Kochanowskiego, Aleksandry Natalli-Swiat, Pawła Wypycha, Stefana Melaka, Tomasza Merty. Dobrze, że jest gen. Błasik, choś tylko na płaskich fotografiach. 

Film Dłużewskiej/Lichockiej dokumentuje pogardę motłochu. Słusznie. Będzie na pamiątkę. A czy motłoch gdziekolwiek na świecie zdolny jest do jakichkolwiek wyższych uczuć? Ze swej istoty absolutnie nie. Ludzki motłoch, podobnie jak chwasty w świecie roslin czy jak powódź w naturze nie ma prawa zdominować i zniweczyć naszego świata. Trzeba nad nim zapanować i jeśli dzieje się urzędowo zupełnie odwrotnie, to precz z takimi urządami. „Dziel i rządź“-ironicznie przypomina starą maksymę Małgorzata Wypych.

Film zamienia się w litanię zażaleń nad zaniechaniami rządu. Zażalenia są konkretne i uzasadnione. Mówi o tym pan Melak, pani Kochanowska, pan Swiat, pani Merta, pani Błasik. Ich oczywistość bije po oczach. Slepy i głuchy by dotąd zauważył, że to nie była klasyczna katsrofa lotnicza i absolutnie jako taka nie jest traktowana. I co z tego? Rząd, który podobno (podobno, bo nie wierzę w uczciwe wybory w RP) zyskał cztery lata temu społeczny mandat,okazuje się być rządem niekomptentnych, zdolnych jedynie do nabijania własnej kabzy mafijnych „Zbychów, Rychów i Zdzichów“. Do tego wiele poszlak wskazuje na bezpośrednie uwikłanie tego rządu w Tragedie 10 Kwietnia, czyli jest to rząd ponurych zbirów. Rząd ten powinien dawno utracić mandat społeczny i w całości podać się do dymisji. Fakt, że tego nie uczyniono, wynika po części także z koncyljacyjnego nastawienia Rodzin Smolenskich, które „spotykają się z premierem“, pisma do niego na Berdyczów piszą, apelują i wciąż mają nadzieję. A konkretnie na co?

W filmie tym brakuje mi żądań. Brakuje mi dyktatu Smoleńskich Wdów. Dlaczego wolą nie wiedzieć, kto lub co leży w zaplombowanych trumnach? Czy łatwiej im z tym spać? Dlaczego pani Gosiewska zrezygnowała z żądań ekshumacji swego męża? Mówi się i owszem na filmie o traumie „identyfikacji“ ciał w Moskwie. Czytamy ostatnio o „błędach“ patologów postsowieckich opisujących zdawkowo „mnogije obrażenija“. A czy nie przyszło tym wspaniałym, wrażliwym i mądrym żonom, mężom i braciom Ofiar na myśl, że owi patolodzy przeprowadzili sekcje na zupełnie innych ciałach? Tych np, z eksplozji w metrze moskiewskim 29 marca 2010 , a ciał polskich prawie nie widzieli? Pani Kochanowska wspomina o 200 kilogramach ludzkich szczątków zapakowanych razem i pochowanych. Mówi - " to mogą być nasi najbliżsi". 200 kilo to dwie i pół osoby. A co, jesli to nie są żadne polskie  szczątki? Za trudne, żeby o tym pomyśleć?  A jeżeli przyszło im to do głowy, to dlaczego tego na głos nie powiedzą? Dlaczego nie domagają sią ekshumacji? Kto ma ich w tym zastąpić? Do pogardy trzeba dwojga – musi być pogardzający i pogardzany.

Ostatnie kadry są dla mnie najtragiczniejsze – oto patrzę na zrozpaczone wdowy modlące się na spsiałej zaśmieconej łączce na skraju smoleńskiego lotniska, składające tam kwiaty i palące znicze. Nasze polskie Antygony. Łączy ich wspólna WIARA, że tam, w tym okropnym miejscu stracili życie (jak?!?) ich najbliżsi. Jaki mają na to dowód, prócz medialnych oświadczeń? Magdalena Merta wierzy, że gdyby usunięto betonowe płyty położone 10 kwietnia, to dałoby się znaleźć szczątki ofiar. Dlaczego ona w to wierzy? Bo tak powiedział Putin i Tusk? Jest to oczywiście naturalna potrzeba, by wiedzieć gdzie zginęli nasi bliscy i krewni, by mieć ich grób. By być tam przez chwilę z nimi blisko. Ale żadna, ale to żadna z osób występujących w filmie nigdy, przy żadnej okazji nie zapytała o DOWODY tej katastrofy. I DOWODY na to, że zdarzyło sią to właśnie akurat tam, w tym nędznym miejscu, pod smoleńskim wojskowym płotem.

Dlaczego nikt, ale to absolutnie nikt z występujących nie domaga się na filmie POMNIKA w widocznym i powszechnie dostępnym miejscu Warszawie Ofiar Tragedii 10 kwietnia? Czy takie żądanie byłoby nieuprzejme? Niegrzeczne? Zle widziane?
Dlaczego autorki filmu, panie Dłużewska i Lichocka po raz kolejny wbijają nam do głowy KŁAMSTWO SMOLENSKIE? Jeżeli posiadają niezbitą pewność, jakikolwiek najlżejszy dowód na to, że to właśnie tam zginęła polska Para Prezydencka z towarzyszącą jej Delegacją, niech nie milczą – niech nie trzymają nas w porażającej niepewności. Niech powiedzą. Niech zawiadomią prokuraturę. Inaczej ich uparte trzymanie się rosyjskiej wersji zdarzeń odbieram jako pogardę dla mojej, twojej, Czytelniku i bohaterów ich ostatniego dokumentu , inteligencji. I to jest ten zasadniczy mankament tego filmu, o którym wspomniałam w pierwszym zdaniu – klasyczna, podręcznikowa manipulacja. 
Nie dam się na to nabrać.

Tu mozna obejrzec/pobrac film "Pogarda": www.dlapolski.pl/10/027pogarda/