12.08.2016

Sto przypadków 10 Kwietnia czyli Leszek Misiak stawia pytania

Z Leszkiem Misiakiem rozmawia Leszek Pietrzak



- Minęło pól roku od objęcia władzy przez PiS, a wciąż nie wiemy nic więcej o katastrofie smoleńskiej ponad to, co wiedzieliśmy za czasów, gdy u władzy była PO. Czy powinniśmy oczekiwać konkretnych efektów, czy może jest to zbyt mała cezura czasowa?

- Nie jest zbyt mała. PiS ma pełnię władzy, dostęp do wszelkiej dokumentacji. Zamiast ujawnienia wiedzy z własnych źródeł, zwłaszcza Służby Kontrwywiadu Wojskowego, co chciałbym rozwinąć dalej, mamy informacje o chęci niesienia pomocy Polsce w ujawnieniu prawdy a to przez Łotyszów, którzy zapowiedzieli, że mają nagrania rozmów załogi z rosyjską wieżą kontroli lotów, a to Szwedów, którzy też oferowali takie nagrania. Wygląda na to, że wszyscy wkoło nagrywali rozmowy załogi polskiego tupolewa rządowego, albo prowadzili nasłuch elektroniczny prezydenckiego pokładowego telefonu satelitarnego, jak Dania, o czym mówił w lipcu 2011 r. były szef NPW gen. Krzysztof Parulski, oprócz polskich służb kontrwywiadowczych. My mamy tylko to, co dali Rosjanie. Przecież to kabaret. SKW nie działa na zasadzie, że w razie katastrofy pyta 36 Specpułk, odpowiedzialny za loty najważniejszych osób w państwie, lub inne podmioty, co takiego się stało, tylko musi wiedzieć na bieżąco, co się dzieje z samolotem prezydenckim, do tego zresztą obligują SKW przepisy MON. Na tym polega istota działania tych służb. Minister Jerzy Miller, którego PiS w okresie, gdy partia ta była w opozycji, obwiniała za zaniedbania urzędnicze związane m.in. z kolejnymi kopiami nagrań z czarnej skrzynki, wciąż nie został pociągnięty do odpowiedzialności, nie słyszałem też zapowiedzi takich konkretnych działań. Jednocześnie tzw. podkomisja smoleńska, „dziecko” A. Macierewicza, zapowiada, że konstruktorzy zbudują nam miniaturowy model Tupolewa do badań nad katastrofą. Podczas kolejnych miesięcznic, rocznic smoleńskich, otwierania kolejnych pomników ofiar, słyszymy ogniste deklaracje o zdeterminowaniu obecnej władzy w dochodzeniu do prawdy, o wolności słowa, tymczasem mamy de facto cenzurę, tyle, że ukrytą za swego rodzaju smoleńską propagandą sukcesu. Proszę zauważyć, że media, zwłaszcza te „niepokorne”, rzekomo najbardziej niezłomne w walce o prawdę smoleńską, nie zadają pytań, wątpliwości dotyczących choćby spraw, o których mówię. Przeciwnie, są tubą, przez którą ta propaganda jest wylewana. Jest to wyrafinowany rodzaj cenzury. Niestety, także rodziny ofiar tych pytań nie zadają, może dlatego, że ci najbardziej zdeterminowani w dochodzeniu do prawdy zostali przez PiS politycznie zagospodarowani, tym samym zamknięto im usta. Myślę też, że część rodzin ofiar, część dziennikarzy i całe rzesze Polaków pogubiło się w tym, co w sprawie Smoleńska się dzieje. Bo jeśli PiS, który poniósł największe straty ludzkie w katastrofie 10 kwietnia 2010 r., miałby wprowadzać swoistą cenzurę posmoleńską, kto ma prawdy dociekać?

- Minęło już ponad 6 lat od katastrofy. Czy z wyjaśnieniem jej przyczyn będzie podobnie jak z katastrofą gibraltarską, których do dziś nie znamy?

- Prawda o tragedii smoleńskiej jest znana wielu osobom i instytucjom na świecie, zarówno na Zachodzie jak Wschodzie, także w Polsce. Nie jest możliwe, by w XXI wieku, w środku Europy, na terenie śledzonego przez satelity wywiadowcze lotniska wojskowego, należącego do mocarstwa światowego, gdy nawet samochody mają nawigację, czyli satelita śledzi każdy ruch auta, gdy dzięki satelitom określa się u Kowalskiego w zabitej dechami wiosce straty w uprawach po gradobiciu czy powodzi, gdy mamy globalny nasłuch elektroniczny Echelon, by samolot rządowy z prezydentem państwa członka NATO z tej globalnej wioski był wyłączony. Dzisiaj ukrycie czy wymazanie przyczyn takiego wydarzenia jak katastrofa samolotu dodajmy wojskowego, rządowego, nie wnikając, kto był jej winny i w niuanse techniczne tego wydarzenia, jest niemożliwe. Dodajmy, że z lotniska Smoleńsk Siewiernyj korzystał rosyjski handlarz bronią Wiktor But, pisał o tym m.in. Witold Gadowski i mówił mec. Stefan Hambura. But został w wyniku działań USA zatrzymany w 2008 r. w Bangkoku, odbyła się jego ekstradycja do USA i w 2012 roku został skazany przez sąd w Nowym Jorku na 25 lat pozbawienia wolności oraz 15 milionów dolarów grzywny. But sprzedawał broń do Afryki, Azji, Bliskiego Wschodu i Ameryki Południowej, wspierał nawet Amerykanów w Iraku. W marcu 2016 r. agencja Interfax podała, że na Kremlu rozważano wymianę Ukrainki Nadii Sawczenko, skazanej w Rosji na 22 lata łagru, na dwóch obywateli rosyjskich, jednym z nich miał być właśnie Wiktor But. Takie miejsce jak Siewiernyj, skąd m.in. wysyłał on broń, musiało być pod stałą obserwacją satelitów wywiadowczych naszego sojusznika USA. 29 lipca 2011 r. nieżyjący już gen. Sławomir Petelicki powiedział: „Amerykanie mają klatkę po klatce to, co się stało. Mają wszystkie rozmowy i znają prawdę.”

- Co zatem trzeba konkretnie zrobić, byśmy dowiedzieli się, co stało się z delegacją prezydencką?

Pierwszym niezbędnym ruchem powinno być ujawnienie pełnej wiedzy o katastrofie jaką posiada Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Nawet, jeśli ma ona klauzulę tajności, to z uwagi na tzw. dobro publiczne, wagę sprawy i szacunek dla rodzin ofiar wiedza ta powinna być po objęciu władzy przez PiS niezwłocznie ujawniona. Tu 154 M 101 był maszyną wojskową, służby wojskowe korzystały z tajnej stacji nasłuchowej – co reguluje instrukcja HEAD, zatwierdzona przez ministra MON, określająca procedury bezpieczeństwa przewozu najważniejszych osób w państwie. Według tej instrukcji do obowiązków informatora służby informacji powietrznej FIS (Flight Information Service) należy monitorowanie lotu statku powietrznego o statusie HEAD. Polskie służby wojskowe wiedziały na bieżąco jak przebiegał lot, także ostatnie chwile Tu-154. Zgodnie z instrukcją HEAD podczas lotu statku o statusie HEAD za granicę wykorzystuje się radiostacje HF do prowadzenia korespondencji radiowej, co umożliwia prowadzenie łączności na bardzo dalekich zasięgach, przesyłanie danych, faxów, obrazów, szyfrowanie transmitowanych danych. Radiostacje wojskowe VHF/UHF wykorzystywane są do kontroli ruchu lotniczego, a nawet (co można przeczytać na stronie polskiej firmy MAW Telecom, której technologie wykorzystywane są w polskich Siłach Zbrojnych oraz służbach podległych MSWiA) „do monitorowania częstotliwości ratunkowych oraz innych aplikacji związanych z łącznością lotniczą. Są w pełni kompatybilne operacyjnie z wyposażeniem sojuszniczych statków powietrznych, zapewniają bezpieczną łączność w trybie ziemia-powietrze oraz ziemia-ziemia”. Służba Kontrwywiadu Wojskowego i Centrum Operacji Powietrznych muszą więc posiadać niezbędną dokumentację o katastrofie, nagrania rozmów pilotów samolotu z rosyjską wieżą kontroli lotów, co pozwoliłoby zweryfikować kilkakrotnie „poprawiane” przez Rosjan nagrania z czarnej skrzynki. Te nagrania istnieją, takich informacji się nie kasuje. Zaraz po katastrofie w „Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł informujący, że SKW monitorowała lot. Potem była na ten temat cisza i tak jest do dzisiaj. Praktycznie już same te nagrania SKW powinny dać odpowiedź, co się stało 10 kwietnia 2010 r. Nie chodzi o to, by SKW podawała nam klucz szyfrujący, ale o podanie szczegółowego przebiegu lotu, punktów nawigacyjnych, nad którymi przelatywał Tu-154 M 101 od wylotu z Okęcia aż do momentu krytycznego i nagranych treści rozmów.

- A jeśli tych informacji w SKW nie ma?
- Myślę, że gdyby te wszystkie elementarne procedury zostały złamane, czy też te wszystkie informacje w SKW zostałyby zniszczone, PiS po objęciu władzy natychmiast poinformowałoby o tym fakcie, bez najmniejszej zwłoki. Bo są o wiele istotniejsze niż zniszczone notatki dyżurnych Służby Operacyjnej Sił Zbrojnych Sił Zbrojnych, o których tyle rzecznik MON mówił w mediach. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie, że ktoś mógłby odważyć się nie wykonać tak kluczowych dla życia prezydenta i jego delegacji procedur, lub zniszczyć tyle tak ważnych informacji, bo to jest jak postawienie się przed „plutonem egzekucyjnym”, dla wykonawców i ich zwierzchników, czy zleceniodawców. Od wyjaśnienia publicznego tej kwestii, ale także kilku innych, powinniśmy w ogóle zacząć. Dopiero potem mówić o nowych komisjach, debatować o wybuchu w centropłacie, wadach silnika, bo to może okazać się przysłowiowym gonieniem króliczka, czy zawracaniem kijem Wisły, nie kończącymi się targami polityczno-medialnymi nad grobami. Najpierw trzeba wyłożyć fakty na stół, które stanowiłyby podstawę - w którą stronę iść. Tego nikt, także PiS, nie chce zrobić.

- O jakich faktach mówimy?

- Danych technicznych. Wyjaśnianie katastrofy moim zdaniem powinno odbyć się dwutorowo. Najpierw szczegółowe udokumentowanie z wykorzystaniem wszelkich w tym kontrwywiadowczych źródeł informacji dotyczących przebiegu lotu od wejścia pasażerów na pokład aż do krytycznego momentu, gdy samolot zniknął z monitorów i nasłuchu. Drugie to wyjaśnienie co stało się z tą maszyną. Gdy wyjaśnimy pierwsze, drugie też może stać się jasne. Oczywiście zawsze uwaga skupia się na miejscu tragedii, finale dramatu. Proponuję odwrócić tok myślenia i działania, skupić się najpierw na wyjaśnieniu przebiegu lotu, czyli zostawić na chwilę na boku zerwane nity, brzozę i wstrząsy TAWS, a zrobić techniczny bilans otwarcia - co wiemy o całym locie do tragicznego momentu, zwłaszcza z własnych kontrwywiadowczych źródeł, czego nie, a jeśli nie wiemy, to dlaczego dotąd tak jest i kto za tym stoi. To może otworzyć nowe pole poszukiwań zarówno od strony technicznej jak personalnej.
Tu-154, jak wskazuje jego awionika, miał na pokładzie urządzenie, którego zapisy dokumentują precyzyjnie przebieg lotu. Urządzenie to posiadają nawet rejsowe samoloty, tym bardziej „Air Force One” jakim był Tu-154 M 101. Chodzi o urządzenie systemu ACARS lub jego wojskową odmianę (szyfrowaną) PACARS, współpracujące z komputerem pokładowym FMS i systemem ostrzegania przed zderzeniem z ziemią TAWS. Wyposażenie polskiego samolotu wskazuje, że ACARS musiał być. Raport Millera o nim nie wspomina, ale na stronie 39 raportu napisano, że samolot był wyposażony w wielofunkcyjny wyświetlacz MFD-640. Właśnie w tym urządzeniu znajduje się wejście (port) ogólnoświatowego operatora ACARS. Jest wprost niemożliwe, by ten samolot nie posiadał ACARS, bo to tak jakby w mercedesie klasy S nie zamontować ABS. ACARS posiada funkcje planowania lotu, nawigacji, zarządzania paliwem, oblicza prędkości wznoszenia, zniżania, magazynuje dane nawigacyjne, w tym systemy podejść, pasy różnych lotnisk, drogi lotnicze, pozwala na wymianę danych z kontrolą ruchu, pozyskiwanie zezwoleń, informacji pogodowych. Alarmuje załogę o wielu błędach, wysyła zdalnie na ziemię dane dotyczące stanu klap, podwozia, parametrów pracy silników. System ACARS bazuje na sieci naziemnych przekaźników, rozsianych po całym świecie. Można je porównać do wykorzystywanych przez operatorów telefonii komórkowej. ACARS podobnie, jak system telefonii komórkowej, „śledzi” swoje urządzenia. Trwa to w ciągu całego lotu maszyny i odbywa się całkowicie automatycznie. Z kolei urządzenie w samolocie przez cały czas lotu monitoruje stacje na linii jego drogi. Dzięki temu służby rządowe, lotniskowe lub centrale linii lotniczych wiedzą, kiedy samolot wylądował i czy nie miał po drodze awarii. Zapisy systemu ACARS pomagają w wyjaśnieniu okoliczności wielu katastrof. Informacje z systemu ACARS musiał odbierać dyżurny w 36 Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. Co istotne, z instrukcji obsługi zestawu satelitarnego AERO-HSD+, firmy Thrane & Thrane, który był na pokładzie TU154 M 101, wynika, iż zestaw ten w pełni współpracuje z systemem ACARS. Telefon satelitarny jest całkowicie zintegrowany z awioniką samolotu. Satelita i telefon muszą po prostu się „widzieć” by móc skutecznie zrealizować połączenie. A jak wiemy bracia Kaczyńscy rozmawiali przed tragedią przez telefon satelitarny. Z moich ustaleń wynika, że komputer ACARS był na pokładzie. Znamienne, że nikt z MON, SKW nie chce na temat ACARS wypowiedzieć się jednoznacznie. A do wyjaśnienia tej sprawy nie potrzebujemy Rosji, odpowiedź jest przecież w Polsce.
6 czerwca 2011 r., w wypadku dwóch polskich awionetek, do którego doszło w Asturii, na północy Hiszpanii, jak pisały media, zginął m.in. znany polski architekt Stefan Kuryłowicz. O tym nie pisano, że jedną z ofiar był były pracownik działu łączności LOT, który znał bardzo dokładnie działanie systemu ACARS w Polsce. Nie twierdzę, że był ofiarą tzw. seryjnego samobójcy, ale na pewno jego wiedza bardzo by nam dziś była pomocna.

- Jakie są inne dane techniczne, które mogłyby doprowadzić nas do punktu krytycznego?

- Sprawa boi ratunkowej czyli lokalizatora. Kiedy samolot uderzy w wodę lub ziemię, czy nastąpi w nim wybuch, boja ratunkowa automatycznie włącza sygnał nadawczy (pilot też to może zrobić). Niestety, samolot rządowy pozbawiono lokalizatora, co jest rzeczą bez precedensu w lotnictwie. Miesiąc przed katastrofą w Tu-154 wyłączono radiostacje ratunkowe. W swoim raporcie komisja Millera napisała, że radiostacje przenośna ARM – 406 AC 1 oraz ARM – 406P, zamontowana na stałe w samolocie, zostały wyłączone, bo zakłócały pracę odbiorników GPS1 i GPS2. To tak jakby np. w spadochronie pilota przed startem stwierdzono zepsutą sprzączkę i zamiast ją wymienić lub naprawić usunięto by spadochron. Sprawdzenie, czy radiostacja ratownicza zakłóca działanie pokładowego GPS trwa pół godziny. Samolot, jeśli istnieje podejrzenie takiej usterki, kieruje się na tzw. płytę kompensacyjną, specjalnie wydzielone miejsce na lotnisku do kalibrowania przyrządów nawigacyjnych. Na warszawskim lotnisku Okęcie są dwa takie miejsca. Tego nie uczyniono. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy w bajki, że w elitarnym 36 SPLT nie zdawano sobie sprawy, że usterka jest prosta do usunięcia i z katastrofalnych skutków usunięcia boi ratunkowej. Co było prawdziwym powodem tego – nie obawiam się użyć tu stwierdzenia - sabotażu, czy wręcz dywersji? To możemy ustalić bez pomocy Rosjan.

- Pozbawienie prezydenta szansy na skuteczną i szybką akcję ratunkową w przypadku katastrofy to poważny zarzut. Przecież samolot mógł spaść np. w Puszczy Białowieskiej…

- Dlatego lokalizatory są niezbędnym wyposażeniem wszystkich samolotów, zarówno cywilnych, jak wojskowych. Gospodarzami światowego systemu ratunkowego lotniczego i morskiego są USA, Rosja i Francja. Jeśli w polskim Tu-154 byłaby aktywna radiostacja ratunkowa, państwa, które odebrałyby sygnał tej boi, znałaby czas wypadku co do sekundy, m.in. Rosja, Białoruś, Estonia, Litwa, Finlandia, Polska, ale i wiele innych państw. W Polsce centrum ratownictwa, które odebrałoby ten sygnał, znajduje się w Gdyni. Sygnał, emitowany przez boję ratunkową zawiera dane identyfikujące statek powietrzny i określa jego położenie według GPS. W styczniu 2012 roku w Lęborku na Pomorzu, jak pisał „Fakt”: „Polscy złomiarze ściągnęli pomoc z kosmosu rozbierając radionadajnik używany w samolotach. Kontrolerzy satelitów w Kanadzie i w Rosji odebrali sygnał z Polski, zaalarmowano Ośrodek Koordynacji Poszukiwań i Ratownictwa Lotniczego. Ten na równe nogi postawił policję i Marynarkę Wojenną. Z lotniska w Gdyni Babich Dołach wystartował śmigłowiec marynarki Wojennej „Anakonda” , którego załoga zlokalizowała źródło emisji sygnału pod Lęborkiem. Gdyby w Tu-154 nie wyłączono boi lokalizacyjnej, 10 kwietnia 2010 r. dyżurny w Gdyni Babich Dołach odebrałby wołanie o pomoc polskiego samolotu. Usunięcie lokalizatora spowodowało, że stało się niemożliwe do ustalenia przez stacje, które odebrałyby sygnał, miejsca i dokładnej godziny katastrofy. Także ACARS umożliwia odtworzenie trasy, miejsca i dokładnej godziny katastrofy. Kolejny przykład: jak twierdziła prokuratura wojskowa na pokładzie Tu-154 M101, 23 karty SIM telefonów ofiar były zalogowane w sieciach telefonii Federacji Rosyjskiej. A więc po stacjach przekaźnikowych ulokowanych na terytorium Rosji można odtworzyć trasę przelotu, a także godzinę katastrofy, czyli na jakiej stacji przekaźnikowej i kiedy precyzyjnie łącza się urwały. Nie potrzebujemy do tego Rosjan, bo wszystkie połączenia w roamingu są autoryzowane w sieci macierzystej, w tym przypadku polskiej. Te bilingi, także konkluzje do jakich ich analiza doprowadziła prokuraturę, są od 6 lat nieujawnione. Pojawia się naturalne pytanie, czy właśnie ukrycie ww. informacji na temat czasu i miejsca nie leżało u źródeł tych technicznych zagadek? Bo jakie inne może być wytłumaczenie? I drugie pytanie, jeszcze ważniejsze – jeśli na mokradłach pod Siewiernym miał miejsce losowy wypadek, jak utrzymuje MAK i komisja Millera, a nawet jeśli samolot został tam rozerwany w wyniku wybuchu, po co ukrywać czas tego zdarzenia? Teoretycznie nie można wykluczyć przypadkowości tych zdarzeń, ale zbyt wiele w sprawie tragedii smoleńskiej było przypadków, ja naliczyłem blisko sto, by przyjąć jako pewnik ich losowość. Następny przykład - na pokładzie Tu-154M 101 znajdowało się urządzenie – KLN89B, które zapisywało trasę lotu, czyli współrzędne, podobnie jak TAWS i FMS. KLN to w uproszczeniu FMS, tylko nie podłączony do awioniki Tu154. Polscy prokuratorzy je obejrzeli, ale, jak stwierdzili,… nie badali. Zaginął też TCAS II – pokładowy system zapobiegający zderzeniom statków powietrznych i przechowujący dane o operacjach samolotu, oraz moduły GPS z jakich korzystał komputer pokładowy FMS.

- Brak postępów w ustaleniu prawdy sprawia, że analizowane są teorie, np. że samolot nie doleciał do Smoleńska, że doszło do maskirowki, czyli zbrodniczej inscenizacji.

- Że Tu-154 zamiast na Siewiernym, wylądował np. w Briańsku. Chodzi o nowoczesną bazę wojskową Sieszcza (Sioszcza) położoną w lasach w obwodzie briańskim, w odległości około 150 km od Smoleńska (to z Briańska transportowano do Polski rzeczy ofiar tragedii). Tak uważają zwolennicy teorii „dwóch samolotów”, według której 101 został przechwycony elektronicznie, a na Siewiernym były podrzucone szczątki innej maszyny i niektóre ciała. Jeśli Antoni Macierewicz chce udowodnić, że jest to teza nieprawdziwa, powinien podać do publicznej wiadomości oficjalnej, potwierdzone, szczegółowe dane techniczne nt. trasy przelotu nad konkretnymi punktami nawigacyjnymi, aż do momentu krytycznego. Nie wystarczy stwierdzenie, że to absurdalna teoria. Nic nie jest absurdalne, także wybuch, jeśli się tego nie wykluczy, albo nie potwierdzi empirycznie. A jeśli w Smoleńsku nie było eksplozji, a mimo to widzieliśmy tak duże rozdrobnienie maszyny, która spadła z wysokości, na jakiej puszcza się latawce, to przecież tym bardziej zagadkowa sytuacja. Wbrew pozorom teza o eksplozji jest dla Rosji mniej przerażająca niż inscenizacja, która z oczywistych powodów świadczyłaby o bezwzględności ich działania i jednoznacznie dowodziłaby ich winy. Drobiazgowość takiego planu nie mogłaby się przecież powieść bez wiedzy rosyjskich służb. Natomiast zamachowi w wyniku eksplozji można przypisać różnych autorów i różne miejsca podłożenia ładunku, nie koniecznie Rosję. A jeżeli to był losowy wypadek, jak twierdziła komisja Millera, dlaczego tych kwestii i ukrywanych informacji, o których mówiliśmy, nie upubliczniono za rządów PO, skoro, jak rozumiem, potwierdziły by wersję Millera?

- Nie znamy żadnych nagrań, żadnych szczegółów jak wyglądała odprawa pożegnalna prezydenta i jego delegacji.

-To dziwna sytuacja. Na płycie nie było, co zastanawia, dziennikarzy z kamerami telewizyjnymi, które zarejestrowałyby odlot pierwszej pary. Brak relacji TV z odlotu to też prawdziwa zagadka. Dokładne przesłuchania świadków wniosłyby do wyjaśnienia wszystkich ww. kwestii i całej zagadki Smoleńska dodatkową wiedzę. Dziwne też, że powołano podkomisję, nie zaś komisję sejmową, co uchroniłoby przed podważeniem tych ustaleń w przyszłości i oskarżeniami o stronniczość polityczną czyli narzucanie jednej narracji, jednej tezy. Gdyby, tak jak to miało miejsce np. podczas sejmowej komisji śledczej w tzw. sprawie Rywina, przesłuchano przed kamerami telewizji publicznej wszystkich świadków, uczestniczących bezpośrednio lub pośrednio w przygotowaniu, zabezpieczeniu wizyty, także jej obsłudze medialnej, z całą pewnością nasza wiedz na temat okoliczności katastrofy by się poszerzyła. Taka komisja sejmowa powinna przesłuchać m.in. tych, którzy byli wówczas w Smoleńsku, także dziennikarzy, szczególnie telewizyjnych i radiowych, którzy powinni przekazywać relację z przylotu prezydenta na żywo, nawet (a może zwłaszcza), jeżeli w czasie katastrofy byli w hotelu, czy w innym miejscu zamiast na lotnisku. Bo tam, w Rosji, odbył się tragiczny finał. Także publicznie odpytać przed komisją sejmową, szefostwo, obsługę techniczną i pilotów 36 specpułku m.in. na temat ACARS, lokalizatora, samolotu rezerwowego, którego nie podstawiono łamiąc instrukcję HEAD. W smoleńskiej grze przypadków uczestniczyło wiele osób, różnego szczebla, z różnych branż, także z mediów. Duża ilość osób związanych z tą dziwną przypadkowością zwiększa szansę na ujawnienie prawdy.

- Ustalenia komisji Millera jednoznacznie wskazują, że tragedia w Smoleńsku była losowy zdarzeniem.

- Dopóki nie zostaną wyjaśnione wszystkie najważniejsze kwestie, nie można uznać tego za ostateczne ustalenia, bo mamy do czynienia ze zbyt dużą ilością zagadek. Już sam fakt, że po 6 latach nie znamy nagrań radiostacji HF, nie mamy wiedzy o ACARS, nie mamy prezydenckiego telefonu satelitarnego, nie mamy informacji z boi ratunkowej, nie znamy bilingów telefonów ofiar, zaginął w zasadzie niezniszczalny tzw. rejestrator lotu KZ-63, którego zapisów nie da się sfałszować (komisja Millera stwierdziła, ze nie został odnaleziony), skoro nie znamy zapisów KLN89B, zaginął TCAS II, to pytanie o ukrywanie prawdy staje się retoryczne. W sprawie katastrofy smoleńskiej możliwe są, jak napisałem w swojej książce „Prawicowe dzieci czyli blef IV RP”, różne scenariusze, na przykład mogła to być tzw. operacja pod fałszywą flagą, metoda stosowana przez różne służby specjalne w świecie - podszywanie się jednych służb pod inne. Nie wystarczy twierdzenie, że Rosja ukrywa prawdę. To nie daje odpowiedzi, dlaczego Polska też ją ukrywa. Zwłaszcza zaś brak stanowiska MON, którym kieruje były szef Zespołu Parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej, wobec kwestii, o których powiedziałem, jest niezwykle zagadkowy. Nie da się wyjaśnić katastrofy poprzez utajnianie faktów jej dotyczących.


(Chudsza wersja tej rozmowy ukazała się w "Warszawskiej Gazecie" w szóstą rocznicę zamachu)