Z Leszkiem Misiakiem rozmawia Leszek Pietrzak
-
Minęło pól roku od objęcia władzy przez PiS, a wciąż nie wiemy
nic więcej o katastrofie smoleńskiej ponad to, co wiedzieliśmy za
czasów, gdy u władzy była PO. Czy powinniśmy oczekiwać
konkretnych efektów, czy może jest to zbyt mała cezura czasowa?
-
Nie jest zbyt mała. PiS ma pełnię władzy, dostęp do wszelkiej
dokumentacji. Zamiast ujawnienia wiedzy z własnych źródeł,
zwłaszcza Służby Kontrwywiadu Wojskowego, co chciałbym rozwinąć
dalej, mamy informacje o chęci niesienia pomocy Polsce w ujawnieniu
prawdy a to przez Łotyszów, którzy zapowiedzieli, że mają
nagrania rozmów załogi z rosyjską wieżą kontroli lotów, a to
Szwedów, którzy też oferowali takie nagrania. Wygląda na to, że
wszyscy wkoło nagrywali rozmowy załogi polskiego tupolewa
rządowego, albo prowadzili nasłuch elektroniczny prezydenckiego
pokładowego telefonu satelitarnego, jak Dania, o czym mówił w
lipcu 2011 r. były szef NPW gen. Krzysztof Parulski, oprócz
polskich służb kontrwywiadowczych. My mamy tylko to, co dali
Rosjanie. Przecież to kabaret. SKW nie działa na zasadzie, że w
razie katastrofy pyta 36 Specpułk, odpowiedzialny za loty
najważniejszych osób w państwie, lub inne podmioty, co takiego się
stało, tylko musi wiedzieć na bieżąco, co się dzieje z samolotem
prezydenckim, do tego zresztą obligują SKW przepisy MON. Na tym
polega istota działania tych służb. Minister Jerzy Miller, którego
PiS w okresie, gdy partia ta była w opozycji, obwiniała za
zaniedbania urzędnicze związane m.in. z kolejnymi kopiami nagrań z
czarnej skrzynki, wciąż nie został pociągnięty do
odpowiedzialności, nie słyszałem też zapowiedzi takich
konkretnych działań. Jednocześnie tzw. podkomisja smoleńska,
„dziecko” A. Macierewicza, zapowiada, że konstruktorzy zbudują
nam miniaturowy model Tupolewa do badań nad katastrofą. Podczas
kolejnych miesięcznic, rocznic smoleńskich, otwierania kolejnych
pomników ofiar, słyszymy ogniste deklaracje o zdeterminowaniu
obecnej władzy w dochodzeniu do prawdy, o wolności słowa,
tymczasem mamy de facto cenzurę, tyle, że ukrytą za swego rodzaju
smoleńską propagandą sukcesu. Proszę zauważyć, że media,
zwłaszcza te „niepokorne”, rzekomo najbardziej niezłomne w
walce o prawdę smoleńską, nie zadają pytań, wątpliwości
dotyczących choćby spraw, o których mówię. Przeciwnie, są tubą,
przez którą ta propaganda jest wylewana. Jest to wyrafinowany
rodzaj cenzury. Niestety, także rodziny ofiar tych pytań nie
zadają, może dlatego, że ci najbardziej zdeterminowani w
dochodzeniu do prawdy zostali przez PiS politycznie zagospodarowani,
tym samym zamknięto im usta. Myślę też, że część rodzin
ofiar, część dziennikarzy i całe rzesze Polaków pogubiło się w
tym, co w sprawie Smoleńska się dzieje. Bo jeśli PiS, który
poniósł największe straty ludzkie w katastrofie 10 kwietnia 2010
r., miałby wprowadzać swoistą cenzurę posmoleńską, kto ma
prawdy dociekać?
-
Minęło już ponad 6 lat od katastrofy. Czy z wyjaśnieniem jej
przyczyn będzie podobnie jak z katastrofą gibraltarską, których
do dziś nie znamy?
-
Prawda o tragedii smoleńskiej jest znana wielu osobom i instytucjom
na świecie, zarówno na Zachodzie jak Wschodzie, także w Polsce.
Nie jest możliwe, by w XXI wieku, w środku Europy, na terenie
śledzonego przez satelity wywiadowcze lotniska wojskowego,
należącego do mocarstwa światowego, gdy nawet samochody mają
nawigację, czyli satelita śledzi każdy ruch auta, gdy dzięki
satelitom określa się u Kowalskiego w zabitej dechami wiosce straty
w uprawach po gradobiciu czy powodzi, gdy mamy globalny nasłuch
elektroniczny Echelon, by samolot rządowy z prezydentem państwa
członka NATO z tej globalnej wioski był wyłączony. Dzisiaj
ukrycie czy wymazanie przyczyn takiego wydarzenia jak katastrofa
samolotu dodajmy wojskowego, rządowego, nie wnikając, kto był jej
winny i w niuanse techniczne tego wydarzenia, jest niemożliwe.
Dodajmy, że z lotniska Smoleńsk Siewiernyj korzystał rosyjski
handlarz bronią Wiktor But, pisał o tym m.in. Witold Gadowski i
mówił mec. Stefan Hambura. But
został w wyniku działań USA zatrzymany w 2008 r. w Bangkoku,
odbyła się jego ekstradycja do USA i w 2012 roku został skazany
przez sąd w Nowym Jorku na 25 lat pozbawienia wolności oraz 15
milionów dolarów grzywny. But sprzedawał broń do Afryki, Azji,
Bliskiego Wschodu i Ameryki Południowej, wspierał nawet Amerykanów
w Iraku. W marcu 2016 r. agencja Interfax podała, że na Kremlu
rozważano wymianę Ukrainki Nadii Sawczenko, skazanej w Rosji na 22
lata łagru, na dwóch obywateli rosyjskich, jednym z nich miał być
właśnie Wiktor But. Takie
miejsce jak Siewiernyj, skąd m.in. wysyłał on broń, musiało być
pod stałą obserwacją satelitów wywiadowczych naszego sojusznika
USA. 29 lipca 2011 r. nieżyjący już gen. Sławomir Petelicki
powiedział: „Amerykanie mają klatkę po klatce to, co się stało.
Mają wszystkie rozmowy i znają prawdę.”
-
Co zatem trzeba konkretnie zrobić, byśmy dowiedzieli się, co stało
się z delegacją prezydencką?
Pierwszym
niezbędnym ruchem powinno być ujawnienie pełnej wiedzy o
katastrofie jaką posiada Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Nawet,
jeśli ma ona klauzulę tajności, to z uwagi na tzw. dobro
publiczne, wagę sprawy i szacunek dla rodzin ofiar wiedza ta powinna
być po objęciu władzy przez PiS niezwłocznie ujawniona. Tu 154 M
101 był maszyną wojskową, służby wojskowe korzystały z tajnej
stacji nasłuchowej – co reguluje instrukcja HEAD, zatwierdzona
przez ministra MON, określająca procedury bezpieczeństwa przewozu
najważniejszych osób w państwie. Według tej instrukcji do
obowiązków informatora służby informacji powietrznej FIS (Flight
Information Service) należy monitorowanie lotu statku powietrznego o
statusie HEAD. Polskie służby wojskowe wiedziały na bieżąco jak
przebiegał lot, także ostatnie chwile Tu-154. Zgodnie z instrukcją
HEAD podczas lotu statku o statusie HEAD za granicę wykorzystuje się
radiostacje HF do prowadzenia korespondencji radiowej, co umożliwia
prowadzenie łączności na bardzo dalekich zasięgach, przesyłanie
danych, faxów, obrazów, szyfrowanie transmitowanych danych.
Radiostacje
wojskowe VHF/UHF wykorzystywane
są do kontroli ruchu lotniczego, a nawet (co można przeczytać na
stronie polskiej firmy MAW Telecom, której technologie
wykorzystywane są w polskich Siłach Zbrojnych oraz służbach
podległych MSWiA)
„do monitorowania częstotliwości ratunkowych oraz innych
aplikacji związanych z łącznością lotniczą. Są w pełni
kompatybilne operacyjnie z wyposażeniem sojuszniczych statków
powietrznych, zapewniają bezpieczną łączność w trybie
ziemia-powietrze oraz ziemia-ziemia”.
Służba Kontrwywiadu Wojskowego i Centrum Operacji Powietrznych
muszą więc posiadać niezbędną dokumentację o katastrofie,
nagrania rozmów pilotów samolotu z rosyjską wieżą kontroli
lotów, co pozwoliłoby zweryfikować kilkakrotnie „poprawiane”
przez Rosjan nagrania z czarnej skrzynki. Te nagrania istnieją,
takich informacji się nie kasuje. Zaraz po katastrofie w
„Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł informujący, że SKW
monitorowała lot. Potem była na ten temat cisza i tak jest do
dzisiaj. Praktycznie już same te nagrania SKW powinny dać
odpowiedź, co się stało 10 kwietnia 2010 r.
Nie chodzi o to, by SKW podawała nam klucz szyfrujący, ale o
podanie szczegółowego przebiegu lotu, punktów nawigacyjnych, nad
którymi przelatywał Tu-154 M 101 od wylotu z Okęcia aż do momentu
krytycznego i nagranych treści rozmów.
-
A jeśli tych informacji w SKW nie ma?
-
Myślę, że gdyby te wszystkie elementarne procedury zostały
złamane, czy też te wszystkie informacje w SKW zostałyby
zniszczone, PiS po objęciu władzy natychmiast poinformowałoby o
tym fakcie, bez najmniejszej zwłoki. Bo są o wiele istotniejsze niż
zniszczone notatki dyżurnych Służby Operacyjnej Sił Zbrojnych Sił
Zbrojnych, o których tyle rzecznik MON mówił w mediach. Szczerze
mówiąc nie wyobrażam sobie, że ktoś mógłby odważyć się nie
wykonać tak kluczowych dla życia prezydenta i jego delegacji
procedur, lub zniszczyć tyle tak ważnych informacji, bo to jest jak
postawienie się przed „plutonem egzekucyjnym”, dla wykonawców i
ich zwierzchników, czy zleceniodawców. Od wyjaśnienia publicznego
tej kwestii, ale także kilku innych, powinniśmy w ogóle zacząć.
Dopiero
potem mówić o nowych komisjach, debatować o wybuchu w
centropłacie, wadach silnika, bo to może okazać się przysłowiowym
gonieniem króliczka, czy zawracaniem kijem Wisły, nie kończącymi
się targami polityczno-medialnymi nad grobami. Najpierw trzeba
wyłożyć fakty na stół, które stanowiłyby podstawę - w którą
stronę iść. Tego nikt, także PiS, nie chce zrobić.
-
O jakich faktach mówimy?
-
Danych technicznych. Wyjaśnianie
katastrofy moim zdaniem powinno odbyć się dwutorowo. Najpierw
szczegółowe udokumentowanie z wykorzystaniem wszelkich w tym
kontrwywiadowczych źródeł informacji dotyczących przebiegu lotu
od wejścia pasażerów na pokład aż do krytycznego momentu, gdy
samolot zniknął z monitorów i nasłuchu. Drugie to wyjaśnienie co
stało się z tą maszyną. Gdy wyjaśnimy pierwsze, drugie też może
stać się jasne. Oczywiście zawsze uwaga skupia się na miejscu
tragedii, finale dramatu. Proponuję odwrócić tok myślenia i
działania, skupić się najpierw na wyjaśnieniu przebiegu lotu,
czyli zostawić na chwilę na boku zerwane nity, brzozę i wstrząsy
TAWS, a zrobić techniczny bilans otwarcia - co wiemy o całym locie
do tragicznego momentu, zwłaszcza z własnych kontrwywiadowczych
źródeł, czego nie, a jeśli nie wiemy, to dlaczego dotąd tak jest
i kto za tym stoi. To może otworzyć nowe pole poszukiwań zarówno
od strony technicznej jak personalnej.
Tu-154,
jak wskazuje jego awionika, miał na pokładzie urządzenie, którego
zapisy dokumentują precyzyjnie przebieg lotu. Urządzenie to
posiadają nawet rejsowe samoloty, tym bardziej „Air Force One”
jakim był Tu-154 M 101. Chodzi o urządzenie systemu ACARS lub jego
wojskową odmianę (szyfrowaną) PACARS, współpracujące z
komputerem pokładowym FMS i systemem ostrzegania przed zderzeniem z
ziemią TAWS. Wyposażenie polskiego samolotu wskazuje, że ACARS
musiał być. Raport
Millera o nim nie wspomina, ale na stronie 39 raportu napisano, że
samolot był wyposażony w wielofunkcyjny wyświetlacz MFD-640.
Właśnie w tym urządzeniu znajduje się wejście (port)
ogólnoświatowego operatora ACARS. Jest wprost niemożliwe, by ten
samolot nie posiadał ACARS, bo to tak jakby w mercedesie klasy S nie
zamontować ABS. ACARS
posiada funkcje planowania lotu, nawigacji, zarządzania paliwem,
oblicza prędkości wznoszenia, zniżania, magazynuje dane
nawigacyjne, w tym systemy podejść, pasy różnych lotnisk, drogi
lotnicze, pozwala na wymianę danych z kontrolą ruchu, pozyskiwanie
zezwoleń, informacji pogodowych. Alarmuje załogę o wielu błędach,
wysyła zdalnie na ziemię dane dotyczące stanu klap, podwozia,
parametrów pracy silników. System ACARS bazuje na sieci naziemnych
przekaźników, rozsianych po całym świecie. Można je porównać
do wykorzystywanych przez operatorów telefonii komórkowej. ACARS
podobnie, jak system telefonii komórkowej, „śledzi” swoje
urządzenia. Trwa to w ciągu całego lotu maszyny i odbywa się
całkowicie automatycznie. Z kolei urządzenie w samolocie przez cały
czas lotu monitoruje stacje na linii jego drogi. Dzięki temu służby
rządowe, lotniskowe lub centrale linii lotniczych wiedzą, kiedy
samolot wylądował i czy nie miał po drodze awarii. Zapisy systemu
ACARS pomagają w wyjaśnieniu okoliczności wielu katastrof.
Informacje z systemu ACARS musiał odbierać dyżurny w 36 Specjalnym
Pułku Lotnictwa Transportowego. Co istotne, z instrukcji obsługi
zestawu satelitarnego AERO-HSD+, firmy Thrane & Thrane, który
był na pokładzie TU154 M 101, wynika, iż zestaw ten w pełni
współpracuje z systemem ACARS. Telefon satelitarny jest całkowicie
zintegrowany z awioniką samolotu. Satelita i telefon muszą po
prostu się „widzieć” by móc skutecznie zrealizować
połączenie. A jak wiemy bracia Kaczyńscy rozmawiali przed tragedią
przez telefon satelitarny. Z moich ustaleń wynika, że komputer
ACARS był na pokładzie. Znamienne, że nikt z MON, SKW nie chce na
temat ACARS wypowiedzieć się jednoznacznie. A do wyjaśnienia tej
sprawy nie potrzebujemy Rosji, odpowiedź jest przecież w Polsce.
6
czerwca 2011 r., w wypadku dwóch polskich awionetek, do którego
doszło w Asturii, na północy Hiszpanii, jak pisały media, zginął
m.in. znany polski architekt Stefan Kuryłowicz. O tym nie pisano, że
jedną z ofiar był były pracownik działu łączności LOT, który
znał bardzo dokładnie działanie systemu ACARS w Polsce. Nie
twierdzę, że był ofiarą tzw. seryjnego samobójcy, ale na pewno
jego wiedza bardzo by nam dziś była pomocna.
-
Jakie są inne dane techniczne, które mogłyby doprowadzić nas do
punktu krytycznego?
-
Sprawa boi ratunkowej czyli lokalizatora. Kiedy
samolot uderzy w wodę lub ziemię, czy nastąpi w nim wybuch, boja
ratunkowa automatycznie włącza sygnał nadawczy (pilot też to może
zrobić). Niestety,
samolot rządowy pozbawiono lokalizatora, co jest rzeczą bez
precedensu w lotnictwie. Miesiąc przed katastrofą w Tu-154
wyłączono radiostacje ratunkowe. W
swoim raporcie komisja Millera napisała, że radiostacje przenośna
ARM – 406 AC 1 oraz ARM – 406P, zamontowana na stałe w
samolocie,
zostały wyłączone, bo zakłócały pracę odbiorników
GPS1 i GPS2.
To
tak jakby np. w spadochronie pilota przed startem stwierdzono zepsutą
sprzączkę i zamiast ją wymienić lub naprawić usunięto by
spadochron. Sprawdzenie, czy radiostacja ratownicza zakłóca
działanie pokładowego GPS trwa pół godziny. Samolot, jeśli
istnieje podejrzenie takiej usterki, kieruje się na tzw. płytę
kompensacyjną, specjalnie wydzielone miejsce na lotnisku do
kalibrowania przyrządów nawigacyjnych. Na warszawskim lotnisku
Okęcie są dwa takie miejsca. Tego nie uczyniono. Nikt przy zdrowych
zmysłach nie uwierzy w bajki, że w elitarnym 36 SPLT nie zdawano
sobie sprawy, że usterka jest prosta do usunięcia i z
katastrofalnych skutków usunięcia boi ratunkowej. Co było
prawdziwym powodem tego – nie obawiam się użyć tu stwierdzenia
- sabotażu, czy wręcz dywersji? To możemy ustalić bez pomocy
Rosjan.
-
Pozbawienie prezydenta szansy na skuteczną i szybką akcję
ratunkową w przypadku katastrofy to poważny zarzut. Przecież
samolot mógł spaść np. w Puszczy Białowieskiej…
-
Dlatego lokalizatory są niezbędnym wyposażeniem wszystkich
samolotów, zarówno cywilnych, jak wojskowych. Gospodarzami
światowego systemu ratunkowego lotniczego i morskiego są USA, Rosja
i Francja. Jeśli w polskim Tu-154 byłaby aktywna radiostacja
ratunkowa, państwa, które odebrałyby sygnał tej boi, znałaby
czas wypadku co do sekundy, m.in. Rosja, Białoruś, Estonia, Litwa,
Finlandia, Polska, ale i wiele innych państw. W Polsce centrum
ratownictwa, które odebrałoby ten sygnał, znajduje się w Gdyni.
Sygnał, emitowany przez boję ratunkową zawiera dane identyfikujące
statek powietrzny i określa jego położenie według GPS. W
styczniu 2012 roku w Lęborku na Pomorzu, jak pisał „Fakt”:
„Polscy złomiarze ściągnęli pomoc z kosmosu
rozbierając radionadajnik używany
w samolotach. Kontrolerzy satelitów w Kanadzie i w Rosji odebrali
sygnał z Polski, zaalarmowano Ośrodek Koordynacji Poszukiwań i
Ratownictwa Lotniczego. Ten na równe nogi postawił policję i
Marynarkę Wojenną. Z lotniska w Gdyni Babich Dołach wystartował
śmigłowiec
marynarki
Wojennej „Anakonda” , którego załoga zlokalizowała źródło
emisji sygnału pod Lęborkiem. Gdyby w Tu-154 nie wyłączono boi
lokalizacyjnej, 10 kwietnia 2010 r. dyżurny w Gdyni Babich Dołach
odebrałby wołanie o pomoc polskiego samolotu.
Usunięcie lokalizatora spowodowało, że stało się niemożliwe do
ustalenia przez stacje, które odebrałyby sygnał, miejsca i
dokładnej godziny katastrofy. Także ACARS umożliwia odtworzenie
trasy, miejsca i dokładnej godziny katastrofy. Kolejny przykład:
jak twierdziła prokuratura wojskowa na pokładzie Tu-154 M101, 23
karty SIM telefonów ofiar były zalogowane w sieciach telefonii
Federacji Rosyjskiej. A więc po stacjach przekaźnikowych
ulokowanych na terytorium Rosji można odtworzyć trasę przelotu, a
także godzinę katastrofy, czyli na jakiej stacji przekaźnikowej i
kiedy precyzyjnie łącza się urwały. Nie potrzebujemy do tego
Rosjan, bo wszystkie połączenia w roamingu są autoryzowane w sieci
macierzystej, w tym przypadku polskiej. Te bilingi, także konkluzje
do jakich ich analiza doprowadziła prokuraturę, są od 6 lat
nieujawnione. Pojawia się naturalne pytanie, czy właśnie ukrycie
ww. informacji na temat czasu i miejsca nie leżało u źródeł tych
technicznych zagadek? Bo jakie inne może być wytłumaczenie? I
drugie pytanie, jeszcze ważniejsze – jeśli na mokradłach pod
Siewiernym miał miejsce losowy wypadek, jak utrzymuje MAK i komisja
Millera, a nawet jeśli samolot został tam rozerwany w wyniku
wybuchu, po co ukrywać czas tego zdarzenia? Teoretycznie nie można
wykluczyć przypadkowości tych zdarzeń, ale zbyt wiele w sprawie
tragedii smoleńskiej było przypadków, ja naliczyłem blisko sto,
by przyjąć jako pewnik ich losowość. Następny przykład - na
pokładzie Tu-154M 101 znajdowało się urządzenie – KLN89B, które
zapisywało trasę lotu, czyli współrzędne, podobnie jak TAWS i
FMS. KLN to w uproszczeniu FMS, tylko nie podłączony do awioniki
Tu154. Polscy prokuratorzy je obejrzeli, ale, jak stwierdzili,… nie
badali.
Zaginął też TCAS II – pokładowy system zapobiegający
zderzeniom statków powietrznych i przechowujący dane o operacjach
samolotu, oraz moduły GPS z jakich korzystał komputer pokładowy
FMS.
-
Brak postępów w ustaleniu prawdy sprawia, że analizowane są
teorie, np. że samolot nie doleciał do Smoleńska, że doszło do
maskirowki, czyli zbrodniczej inscenizacji.
-
Że Tu-154 zamiast na Siewiernym, wylądował np. w Briańsku. Chodzi
o nowoczesną bazę wojskową Sieszcza (Sioszcza)
położoną w lasach w obwodzie briańskim, w odległości około 150
km od Smoleńska (to z Briańska transportowano do Polski rzeczy
ofiar tragedii).
Tak uważają zwolennicy teorii „dwóch samolotów”, według
której 101 został przechwycony elektronicznie, a na Siewiernym były
podrzucone szczątki innej maszyny i niektóre ciała. Jeśli Antoni
Macierewicz chce udowodnić, że jest to teza nieprawdziwa, powinien
podać do publicznej wiadomości oficjalnej, potwierdzone,
szczegółowe dane techniczne nt. trasy przelotu nad konkretnymi
punktami nawigacyjnymi, aż do momentu krytycznego. Nie wystarczy
stwierdzenie, że to absurdalna teoria. Nic nie jest absurdalne,
także wybuch, jeśli się tego nie wykluczy, albo nie potwierdzi
empirycznie. A jeśli w Smoleńsku nie było eksplozji, a mimo to
widzieliśmy tak duże rozdrobnienie maszyny, która spadła z
wysokości, na jakiej puszcza się latawce, to przecież tym bardziej
zagadkowa sytuacja. Wbrew pozorom teza o eksplozji jest dla Rosji
mniej przerażająca niż inscenizacja, która z oczywistych powodów
świadczyłaby o bezwzględności ich działania i jednoznacznie
dowodziłaby ich winy. Drobiazgowość takiego planu nie mogłaby się
przecież powieść bez wiedzy rosyjskich służb. Natomiast
zamachowi w wyniku eksplozji można przypisać różnych autorów i
różne miejsca podłożenia ładunku, nie koniecznie Rosję. A
jeżeli to był losowy wypadek, jak twierdziła komisja Millera,
dlaczego tych kwestii i ukrywanych informacji, o których mówiliśmy,
nie upubliczniono za rządów PO, skoro, jak rozumiem, potwierdziły
by wersję Millera?
-
Nie znamy żadnych nagrań, żadnych szczegółów jak wyglądała
odprawa pożegnalna prezydenta i jego delegacji.
-To
dziwna sytuacja. Na
płycie nie było, co zastanawia, dziennikarzy z kamerami
telewizyjnymi, które zarejestrowałyby odlot pierwszej pary. Brak
relacji TV z odlotu to też prawdziwa zagadka. Dokładne
przesłuchania świadków wniosłyby do wyjaśnienia wszystkich ww.
kwestii i całej zagadki Smoleńska dodatkową wiedzę. Dziwne też,
że powołano podkomisję, nie zaś komisję sejmową, co uchroniłoby
przed podważeniem tych ustaleń w przyszłości i oskarżeniami o
stronniczość polityczną czyli narzucanie jednej narracji, jednej
tezy. Gdyby, tak jak to miało miejsce np. podczas sejmowej komisji
śledczej w tzw. sprawie Rywina, przesłuchano przed kamerami
telewizji publicznej wszystkich świadków, uczestniczących
bezpośrednio lub pośrednio w przygotowaniu, zabezpieczeniu wizyty,
także jej obsłudze medialnej, z całą pewnością nasza wiedz na
temat okoliczności katastrofy by się poszerzyła. Taka komisja
sejmowa powinna przesłuchać m.in. tych, którzy byli wówczas w
Smoleńsku, także dziennikarzy, szczególnie telewizyjnych i
radiowych, którzy powinni przekazywać relację z przylotu
prezydenta na żywo, nawet (a może zwłaszcza), jeżeli w czasie
katastrofy byli w hotelu, czy w innym miejscu zamiast na lotnisku. Bo
tam, w Rosji, odbył się tragiczny finał. Także publicznie odpytać
przed komisją sejmową, szefostwo, obsługę techniczną i pilotów
36 specpułku m.in. na temat ACARS, lokalizatora, samolotu
rezerwowego, którego nie podstawiono łamiąc instrukcję HEAD. W
smoleńskiej grze przypadków uczestniczyło wiele osób, różnego
szczebla, z różnych branż, także z mediów. Duża ilość osób
związanych z tą dziwną przypadkowością zwiększa szansę na
ujawnienie prawdy.
-
Ustalenia komisji Millera jednoznacznie wskazują, że tragedia w
Smoleńsku była losowy zdarzeniem.
-
Dopóki nie zostaną wyjaśnione wszystkie najważniejsze kwestie,
nie można uznać tego za ostateczne ustalenia, bo mamy do czynienia
ze zbyt dużą ilością zagadek. Już sam fakt, że po 6 latach nie
znamy nagrań radiostacji HF, nie mamy wiedzy o ACARS, nie mamy
prezydenckiego telefonu satelitarnego, nie mamy informacji z boi
ratunkowej, nie znamy bilingów telefonów ofiar, zaginął w
zasadzie niezniszczalny tzw. rejestrator lotu KZ-63, którego zapisów
nie da się sfałszować (komisja Millera stwierdziła, ze nie został
odnaleziony), skoro nie znamy zapisów KLN89B, zaginął TCAS II, to
pytanie o ukrywanie prawdy staje się retoryczne. W
sprawie katastrofy smoleńskiej możliwe są, jak napisałem w swojej
książce „Prawicowe dzieci czyli blef IV RP”, różne
scenariusze, na przykład mogła to być tzw. operacja pod fałszywą
flagą, metoda stosowana przez różne służby specjalne w świecie
- podszywanie się jednych służb pod inne. Nie
wystarczy twierdzenie, że Rosja ukrywa prawdę. To nie daje
odpowiedzi, dlaczego Polska też ją ukrywa. Zwłaszcza zaś brak
stanowiska MON, którym kieruje były szef Zespołu Parlamentarnego
ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej, wobec kwestii, o
których powiedziałem, jest niezwykle zagadkowy. Nie da się
wyjaśnić katastrofy poprzez utajnianie faktów jej dotyczących.
(Chudsza wersja tej rozmowy ukazała się w "Warszawskiej Gazecie" w szóstą rocznicę zamachu)